Przedwojenny polski aktor był o krok od kariery w Hollywood. Zginął w Auschwitz
Poniższszy fragment pochodzi z książki „Amanci II Rzeczpospolitej” autorstwa Marka Telera.
Chociaż z powodu studiów i kariery aktorskiej Witold Zacharewicz zdołał odroczyć służbę wojskową o kilka lat, to 1 września 1938 roku musiał jednak stawić się w jednostce Wojsk Łączności w Zegrzu. Dwa dni wcześniej władze uczelni zwróciły mu świadectwo dojrzałości i wydały raport o końcowym stanie studiów, aby przedłożył go w Powiatowej Komendzie Uzupełnień Warszawa Miasto I. W lipcu 1937 roku Zacharewicz twierdził jeszcze, że po odbyciu czynnej służby wojskowej zamierza wrócić do studiowania, lecz w sierpniu 1938 roku opisywano go już jako „byłego studenta”. Zacharewicz zakończył zatem trwającą od 1932 roku przygodę z Uniwersytetem Warszawskim przed uzyskaniem dyplomu ukończenia studiów. Z powodu służby wojskowej musiał też zawiesić karierę aktorską, przez co w 1939 roku – ostatnim roku przedwojennej polskiej kinematografii – nie pojawił się w żadnym filmie.
Wojsko sprawiło też, że przesunął się jego planowany wyjazd do Hollywood. Zuzanna Zacharewicz wspomina: „Wiem, że dziadek miał spotkanie w Londynie, na którym miał sfinalizować podpisanie kontraktu, lecz wkrótce przyszło powołanie do wojska. Wytwórnia cały czas na niego czekała i chcieli go zatrudnić po zakończeniu służby. Potem z kolei wybuchła wojna, a dla dziadka oczywistym było pozostać w kraju i walczyć. Po zakończeniu kampanii wrześniowej nadal oferowali mu, że wyciągną go z Polski razem z rodziną. Dziadek chciał jednak zostać w kraju i walczyć dalej”.
[…]
Koniec wrześniowych walk zastał Zacharewicza i jego kolegów pod Góreckiem Starym. Po kapitulacji Witold wraz z dziewięcioma innymi osobami wrócił do Warszawy, gdzie zorganizował komórkę konspiracyjną zajmującą się wyrabianiem fałszywych dokumentów dla Żydów, działającą na terenie stolicy i podwarszawskich Włoch, gdzie mieszkał wraz z matką. Należeli do niej między innymi ksiądz Julian Chróścicki i Wanda Zacharewiczowa (matka Witolda), która ze względu na swoje urzędnicze pismo zapewniała tworzonym aryjskim aktom wiarygodny wygląd.
Wybuch II wojny światowej sprawił, że Witold i Halina nie mogli widywać się tak często jak wcześniej. Zacharewicz pracował jako kelner w kawiarni przy ul. Sienkiewicza 2, a jego wybranka spędzała większość czasu w rodzinnym majątku w Paprotni. Co jakiś czas przyjeżdżała jednak do stolicy w odwiedziny do ukochanego i cały czas prowadziła z nim ożywioną korespondencję. W lutym 1940 roku Halina zorientowała się, że jest w ciąży, Witold poprosił więc ojca narzeczonej o rękę córki. Ojciec wyraził zgodę, chociaż na uroczystość zaślubin nie przyszedł, mówiąc Halinie: „Wolałbym sobie tej przykrości zaoszczędzić. Jakkolwiek nie wierzę w to, żebyś mogła być szczęśliwa, życzę ci wszystkiego najlepszego”.
Ślub odbył się 18 maja 1940 roku w kościele św. Bonifacego przy ul. Czerniakowskiej. Halina Zacharewiczowa tak wspominała uroczystość: „Witold pracował wtedy jako kelner w barze Tempo w Alejach Jerozolimskich (koło Nowego Światu) i miał tam wynajęty pokój na piątym piętrze – było to wygodne ze względu na godzinę policyjną – nie musiał gonić wieczorem do kolejki EKD. Po ślubie obiad u Simona i Steckiego z teściową i świadkami. Za obiad zapłaciłam pozostawionymi mi przez mamę srebrnymi dziesięciozłotówkami. Potem noc poślubna – spóźniona o parę miesięcy”.
10 września 1940 roku w Warszawie na świat przyszedł jedyny syn pary, Kiejstut Antoni, którego nazywano pieszczotliwie „Pucek”. Halina Zacharewiczowa opisywała po latach, jak wyglądały jego narodziny: „Obudziłam Witolda – ten matkę – a ona służącą, która miała iść po akuszerkę. Przedtem zapytała, czy naprawdę zaczyna się poród, bo jak nie, to dostanę w łeb; upewniłam ją, że naprawdę. Witolda, który miał występ w teatrze na Hożej po południu (już nie pracował jako kelner), wysłałyśmy do trzeciego pokoju, żeby wypoczął. Przyszła akuszerka i o 7.15 syn był na świecie. Podczas porodu miał skrzyżowane ręce na piersiach, nastąpiło więc pęknięcie, musiał mnie potem zszywać lekarz (dwa szwy i dwie klamerki), co było bolesne i bardzo stresujące. Teściowa obudziła Witolda, gdy synek był już ubrany i wykąpany. Jego radość, że to syn, była ogromna. Dziękował za syna, przepraszał za cierpienia. Był szczęśliwy, dumny, rozpromieniony. W teatrze pochwalił się, że został ojcem i z radością przyjmował gratulacje kolegów”.
W okupowanej przez Niemców Warszawie aktor postanowił kontynuować karierę aktorską i w latach 1940–1943 występował w teatrzykach jawnych Niebieski Motyl, Złoty Ul, Nowy Miraż i Maska. Głównym reżyserem ostatniego z wymienionych był przedwojenny specjalista w dziedzinie operetek Witold Zdzitowiecki, który był w Zacharewiczu nieszczęśliwie zakochany. „W teatrze Maska reżyser chciał, aby zgodził się na... choć raz w tygodniu” – pisała Halina Zacharewiczowa we wspomnieniu o mężu, celowo pomijając nazwisko reżysera, który był ojcem chrzestnym ich syna. Dodawała zarazem, że podobne sytuacje nie należały do rzadkości: „Niektórzy koledzy i koleżanki próbowali wykorzystywać sytuację w ciasnocie garderoby, aby choć dotknąć, przytulić się przypadkiem lub otrzeć”. Aktor był jednak wierny swojej ukochanej żonie i starał się spędzać z nią i synkiem jak najwięcej czasu. W sierpniu 1942 roku Zacharewiczowie spędzili razem letni wypoczynek w Zakopanem, nie przypuszczając jeszcze, że są to ich ostatnie wspólne wakacje.
W Nowym Mirażu Witold Zacharewicz występował w skeczach i groteskach, w których często miał okazję prezentować swój talent wokalny. „Witold Zacharewicz chce stworzyć nowy sposób interpretacji piosenek, polegający na obrazowaniu treści gestem, mimiką i barwą głosu. Jest to oryginalne i dobre. Nie we wszystkich jednak piosenkach jest na miejscu. Doskonale np. wypada w Piosence o piosence, razi zaś w Ja bez ciebie. A więc odpowiedni dobór piosenek, a będzie zupełnie dobrze” – recenzował jego występy w teatrzyku Zygmunt Kawecki, piszący pod pseudonimem Stefan Kalicki. W recenzji rewii teatru Maska Hanka, jazz i piosenka dziennikarz „Nowego Kuriera Warszawskiego” Czesław Pudłowski pisał zaś o aktorze: „Wyborne i dowcipne są jego parodie znanych śpiewaków i aktorów. Rozmowa mistrzów pióra [Stefana] Strusia, w której Zacharewicz pysznie naśladuje głosy i mimikę dwóch najpopularniejszych aktorów warszawskich, była przyjęta przez widownię z dużym aplauzem. Poza tym Zacharewicz jeszcze śpiewa-recytuje jedną piosenkę. Wypada to dobrze”. Artysta był również kilkakrotnie zapraszany na solowe występy w kawiarniach, co stanowiło dla niego źródło dodatkowego zarobku.
Kariera teatralna Witolda Zacharewicza w teatrach jawnych wkrótce dobiegła jednak końca. 1 października 1942 roku, w czasie próby do spektaklu w teatrze Maska, został bowiem aresztowany przez gestapo w związku z zaangażowaniem w akcję wyrabiania fałszywych dokumentów dla ukrywających się Żydów. Najpierw gestapo aresztowało matkę Zacharewicza, a następnie funkcjonariusze poszli po aktora. Halina Zacharewiczowa opisywała po latach: „Jedna z koleżanek teściowej natychmiast pojechała do teatru, by uprzedzić Witolda. Zanim zjawili się gestapowcy, koledzy-aktorzy radzili Witoldowi, aby uciekał. Nie chciał, powiedział, że oni mają do dyspozycji samochody i jeżeli go nie zastaną, szybciej będą w jego domu niż on – i co wtedy z żoną i synkiem? Jak przyszli, był jeszcze czas. Oni weszli wejściem głównym, a było drugie z piwnicy, w której znajdowały się garderoby. Mógł uciec, ale bał się o nas, pozwolił się więc zabrać”.
Okoliczności aresztowania aktora zostały również dokładnie przedstawione przez granatowego policjanta Zygmunta Okunia, który jako „Zenon” działał jednocześnie w dowodzonej przez Stanisławę Karsow-Szymaniewską, ps. Hanna, VI Brygadzie Kontrwywiadu ZWZ-AK. W meldunku z 5 lipca 1943 roku przedstawiał on sprawę następująco: „Ponieważ Zacharewicz zarabiał bardzo mało ze swego aktorstwa, trudnił się wyrabianiem fałszywych dokumentów dla różnych osób, z czego zarabiał pewne sumy. W tym czasie, będąc prawie domownikiem, [Lidia] Pia-Ulska prosiła Zacharewicza, by ten spieniężył dokumenty jej zmarłego męża, jak dowody osobiste, dyplom inżyniera itp. Zacharewicz podjął się i tę transakcję przeprowadził. W parę dni po tym fakcie zgłosił się do Zacharewicza Zdanowski Tomasz (znajomi dla siebie sprzed wojny) z prośbą, by ten mu wyrobił dokumenty dla ukrywającego się oficera. Zacharewicz dokumenty te przyniósł za sumę 1700 złotych, na co Zdanowski wpłacił 700 złotych, pozostałe miał dopłacić później (1000 złotych nie zapłacił do dziś dnia). Tego samego dnia Zacharewicz został aresztowany w teatrze, zaś matka jego, która pomagała przy wyrabianiu dokumentów, została również aresztowana w domu”.
Po aresztowaniu męża Halina Zacharewiczowa wysłała depeszę do swojej matki Ireny Schneider, która bardzo dobrze znała niemiecki, z prośbą, aby przyjechała do Warszawy. 4 października 1942 roku wspólnie udały się do gestapo, aby zapytać, co stało się z Witoldem. „Zaprowadzili nas na drugie piętro, do pokoju, w którym była prowadzona sprawa Witolda. Chciałyśmy się dowiedzieć, o co chodzi. Ja oczywiście udawałam, że niczego nie wiedziałam i zupełnie się nie orientowałam. Niemiec powiedział, że to bardzo trudna sprawa – sprawa żydowska. Podczas rozmowy, w pewnym momencie otworzyły się bez pukania drzwi i pojawiła się w nich głowa mecenasa Z. To trwało sekundę, ale jak mnie zobaczył, natychmiast się wycofał. Już wiedziałam, komu zawdzięczają aresztowanie, kto był prowokatorem i denuncjatorem” – wspominała Halina Zacharewicz-Marczewska.
W sprawę była też w nieznany bliżej sposób zaangażowana Lidia Pia-Ulska, krawcowa w domu Zacharewiczów, która zresztą po aresztowaniu Witolda okradła Zacharewiczową z części garderoby. Kiedy Halina Zacharewiczowa zgłosiła sprawę na policję, Pia-Ulska postanowiła się zemścić i powiedziała Zdanowskiemu, że żona aktora przetrzymuje w swoim mieszkaniu żonę oficera, która miała być jakoby żydowskiego pochodzenia. Faktycznie u Zacharewiczów ukrywała się Maria Czarniecka, żona porucznika Jerzego Tadeusza Czarnieckiego, lecz nie była ona Żydówką. Zygmunt Okuń, dowiedziawszy się o złożonym na Zacharewiczową donosie, powiadomił ją o sprawie i poprosił, aby na jakiś czas „zniknęła z horyzontu”.
Tomasz Zdanowski, który w 1939 roku był z Witoldem Zacharewiczem w jednym oddziale wojska, od dłuższego czasu znajdował się na celowniku polskiego podziemia. Należał do komórki konspiracyjnej, która zajmowała się wyrabianiem fałszywych dokumentów dla Żydów, lecz jednocześnie był „wtyczką” Niemców i donosił na temat działań grupy. O jego „dokonaniach” wspominał Zygmunt Okuń we wspomnianym meldunku: „On również wsypał (konkretnych dowodów nie zdołałem zebrać, lecz jest to opinia całego magistratu) w jesieni 1942 roku burmistrza polskiego Kosteckiego Franciszka, Tarnasa Kazimierza, kierownika ewidencji Magistratu, Gruszkę Teofila – kasjera, Borkowskiego Mieczysława – właściciel składu węgla we Włochach i proboszcza parafii Włochy Chróścickiego Juliana. Wszyscy ci prócz proboszcza już zmarli w Oświęcimiu, proboszcz przebywa w Majdanku. Aresztowano ich pod zarzutem zorganizowanej akcji wyrobu fałszywych dokumentów. Zdanowski widocznie w tym dziale »przestępstw« czuje się najmocniej. Współpracuje on z burmistrzem Niemcem Gramsem, kierownikiem SD na Włochy i okolice”. Wspominał też, że Zdanowski swoje donosy na gestapo podpisywał „Otto Wolffke”, a jego „szybkie zlikwidowanie [...] jest sprawą po prostu palącą”. Tomasz Stanisław Zdanowski, kolaborant odpowiedzialny za aresztowanie Zacharewicza, został skazany „na śmierć oraz utratę praw publicznych i obywatelskich” wyrokiem Sądu Specjalnego Cywilnego Okręgu Warszawskiego „za działanie na szkodę Narodu Polskiego w charakterze konfidenta władz niemieckich (Gestapo)” i zastrzelony 20 lipca 1943 roku.
Tymczasem Halina Zacharewiczowa po aresztowaniu męża rozpoczęła walkę o jego uwolnienie. Skontaktowała się z majorową, która miała znajomego Niemca, ten zaś obiecał, że za 26 tysięcy może pomóc w uwolnieniu aktora. Udało jej się zebrać kwotę dzięki pomocy przyjaciół i rodziny, lecz interwencja owego Niemca – jeśli w ogóle doszła do skutku – okazała się nieskuteczna. Tymczasem Zacharewicz został przewieziony z al. Szucha na Pawiak, a stamtąd 18 listopada 1942 roku do obozu koncentracyjnego Auschwitz, gdzie otrzymał jako „Polak, więzień polityczny” numer obozowy 76 174. Żona aktora wspominała po latach: „Po powrocie z Warszawy do Włoch do domu sąsiadka oddała mi kawałek tektury z przyczepionym zwiniętym sznurkiem. Tektura była wyrzucona z okna bydlęcego pociągu, przejeżdżającego przez Włochy. Tekturę tę znalazły dzieci, kradnące węgiel na torach. Z jednej strony było napisane: Odjazd do Oświęcimia – włochowianie i wymienione 10 nazwisk, z prośbą o zawiadomienie rodzin. Po drugiej nasz adres i podpis Witolda. W pierwszej chwili pomyślałam, że Witold mnie zawiadamia, że tamtych wywożą, dopiero po chwili dotarła do mojej świadomości prawda, że on też tam jest”. Matka artysty Wanda Zacharewiczowa 27 listopada 1942 roku została wywieziona do Birkenau, gdzie zmarła z wycieńczenia 4 stycznia 1943 roku. W Auschwitz znalazła się również druga żona ojca aktora, Wanda z Rozwadowskich Zacharewiczowa, która zginęła w obozie 20 lutego 1943 roku w wieku 49 lat.
17 stycznia 1943 roku Halina Zacharewiczowa otrzymała od męża pierwszy list z Auschwitz, w którym informował ją w języku niemieckim, że jest zdrowy i prosił o paczki. „W tamtym czasie wolno było wysyłać paczki do 25 dkg codziennie z Poczty Głównej w Warszawie. Wysyłałam dla niego i dla teściowej – tłuszcze, cukier, cebulę, makaron, owoce – to, o co Witold prosił. Pieniędzy miałam bardzo mało” – wspominała po latach. Dokładnie tydzień później otrzymała kolejny list od męża, w którym opisywał swoich towarzyszy z więzienia oraz ponownie zwracał się z prośbą o paczki i w zakamuflowany sposób prosił o pomoc. Chociaż pisał, że czuje się dobrze, przebywał w tym czasie w obozowym szpitalu, ponieważ chorował na flegmonę i biegunkę. List polecił zapewne napisać komuś innemu, ponieważ był on sporządzony innym charakterem pisma. Ostatni list do żony Witold napisał 14 lutego 1943 roku już po dojściu do zdrowia, a został on wysłany dwa dni później – w dniu jego śmierci.
Jedną z osób, która zetknęła się z Zacharewiczem w obozie koncentracyjnym, był więzień Zbigniew Majewski, który przebywał w Auschwitz od 14 czerwca 1940 roku z numerem obozowym 425. „Ale pan, widzę, już się tu wysiedział, taki mały numer – ho, ho!” – skomentował aktor w ich pierwszej rozmowie. „W trakcie rozmowy zauważyłem, że Zacharewicz trząsł się z zimna. Ponieważ byłem już starym, zadomowionym więźniem, a poza tym otrzymywałem z domu paczki, zaproponowałem mu, że przyniosę sweter i skarpetki. [...] Od tego dnia codziennie po pracy odwiedzałem go, przynosząc mu za każdym razem coś do jedzenia. Z wielkim zażenowaniem przyjmował ode mnie te skromne racje, zapewniając mnie za każdym razem, że jak tylko dostanie pierwszą paczkę z domu, to wyprawi ucztę, w której będę musiał wziąć udział” – wspominał Majewski na łamach magazynu „Film”. Po okresie kwarantanny przydzielono Zacharewicza do pracy w warsztacie szklarskim. „Mając już możność poruszania się po terenie łagru, przychodził często do mnie na »sztubę« (salę), gdzie umilał nam wolne od pracy chwile śpiewem, recytacją i dowcipami. Był zawsze serdeczny, skromny i koleżeński” – dodawał więzień.
Witold Zacharewicz dwukrotnie trafiał do obozowego szpitala – w grudniu 1942 roku był notowany w bloku 21 na oddziale chirurgii, a na początku lutego 1943 roku znalazł się tam z powodu flegmony i biegunki. W czasie pobytu w szpitalu Witolda często odwiedzał Zbigniew Majewski. Aktor opowiadał wówczas o swojej pracy i miłości do żony, a także wspominał pobyt we Włoszech, gdzie swego czasu uczył się śpiewu. Chciał tam jeszcze kiedyś pojechać, lecz nie wierzył, że będzie mu to dane. Ostatni raz więźniowie spotkali się 15 lutego 1943 roku, a następnego dnia Majewskiego powiadomiono o śmierci kolegi. Niespełna 29-letni Witold Zacharewicz został zabity 16 lutego 1943 roku zastrzykiem z fenolu, który zaaplikował mu „na polecenie politische Abteilung” sanitariusz SS Josef Klehr.
Żona aktora dowiedziała się o jego śmierci dopiero po miesiącu, kiedy zamiast odpowiedzi na swój list otrzymała zwrot z adnotacją „adresat nieznany” Udała się wówczas do gestapo, gdzie niemiecki urzędnik poinformował ją beznamiętnym głosem: „Przecież on nie żyje, zmarł na serce 16 lutego o godzinie 15.12”. Symboliczne miejsce pochówku Witolda Antoniego Zacharewicza znajduje się w grobie rodzinnym Zacharewiczów na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.
Powyższszy fragment pochodzi z książki „Amanci II Rzeczpospolitej” autorstwa Marka Telera.