Trump to przy nich grzeczny chłopczyk. Zapaśnik, analfabeta, maniak seksualny - kto jeszcze rezydował w Białym Domu?

Trump to przy nich grzeczny chłopczyk. Zapaśnik, analfabeta, maniak seksualny - kto jeszcze rezydował w Białym Domu?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Biały Dom
Biały Dom Źródło: Fotolia / Orhan Çam
Najczarniejszy sen amerykańskich demokratów stał się rzeczywistością. Donald Trump został 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Stał się on uosobieniem prezydenckiego szaleństwa i przypadkiem nadzwyczaj osobliwym… Rzecz w tym, że nie jest w tym pierwszy…

W amerykańskiej historii bywali już prezydenci czy kandydaci, którzy mieli o wiele bardziej niewyparzony język, nadmiar emocji czy dziwacznych pomysłów. Theodore Roosevelt prawie nigdy nie rozstawał się ze swoją strzelbą. Andrew Jackson, poza tym, że miał papugę przeklinająca w dwóch językach – regularnie się pojedynkował i to na śmierć i życie. Byli też prezydenci, którzy wierzyli w UFO, utrzymywali własny harem albo lubowali się w osobistym wieszaniu skazańców. Stany Zjednoczony miały także szczęście do wiceprezydentów, którzy potrafili dać czadu. Na samym początku XIX wieku wiceprezydent USA Aaron Burr zastrzelił w pojedynku Alexandra Hamiltona – samego Ojca Założyciela. Eksperci i historycy od lat przekonują, że w Stanach Zjednoczonych panują zupełnie inne standardy sprawowania władzy niż w Europie. Tam siła i pewność siebie są dobrze postrzeganymi cechami u polityka.

Brutal w Białym Domu

Siła – i to ta fizyczna – w przypadku kilku prezydentów USA niewątpliwie była atutem. Abraham Lincoln zanim został prezydentem USA w 1861 roku zasłynął jako niezwyciężony zapaśnik. Legendą obrosła historia, że jako młodzian stoczył nawet kilkaset walk… i prawie wszystkie zwycięskie. Wieść gminna niesie, że przegrał tylko raz. Biografowie Lincolna relacjonowali przebieg jednej z walk tymi słowami: „Abe broniąc się przed faulami rywala, złapał Armstronga za kark, a potem, oplatając jego kark swoimi długimi ramionami, potrząsnął nim jak szmatą”.

Ten etap życia Abrahama Lincolna wykorzystano przeciwko niemu w 1858 roku. Zapaśniczą karierę jako zarzut postawił Lincolnowi Stephen Douglas, rywal Abrahama w trakcie debaty towarzyszącej wyborom do Senatu w stanie Illinois. Lincoln przegrał, ale już dwa lata później jego sztabowcy postanowili wykorzystać wizerunek zapaśnika w trakcie jego prezydenckiej kampanii. Tym razem Abe znokautował swoich rywali.

Brutalem w Białym Domu okazał się także Grover Cleveland, który prezydentem był w latach 1885-1889 i 1893-1897. Jeszcze w latach 70. XIX wieku sprawował on obowiązki szeryfa w miasteczku pod Nowym Jorkiem. Z tego czasu pochodzi jego przydomek: „kat z Buffalo”. Wszystko przez to, że Grover nie tylko przyprowadzał bandytów przed oblicze sprawiedliwości, ale i na samą szubienicę. W wydaniu „New York Times” z dnia 6 września 1872 roku można znaleźć taką oto relację:

„Dziś w południe Patrick Morrissey odkupił swoje winy za niegodną zbrodnię matkobójstwa na stryczku na więziennym dziedzińcu. Egzekucja została przeprowadzona z należną powagą i prywatnością. Przyglądało się jej nie więcej niż 50 osób”.

Powieszenia dokonał nie kto inny jak szeryf, a później prezydent Grover Cleveland. Anegdota często opowiadana przez jego biografów podkreśla, że Grover kategorycznie odmówił, gdy w roli kata wyręczyć chciał go jeden z jego asystentów.

Pojedynki, osły i papuga...

Morderca, analfabeta, pijaczyna, hazardzista, kłamca, porywacz cudzych żon, lubieżnik, chciwiec – tymi wszystkimi epitetami można śmiało określić Andrew Jacksona. Był siódmym prezydentem USA, który wiele rzeczy zrobił jako pierwszy. Był jedynym prezydentem wziętym do niewoli. Jako jedyny prezydent w historii spłacił ostatnią ratę długu narodowego. Był pierwszym prezydentem ożenionym z rozwódką, pierwszym, który nie wywodził się z arystokracji, i pierwszym, na którego dokonano zamachu… i to zamachu, którego konsekwencją była tylko dzika furia prezydenta. Gdy na początku 1835 roku niejaki Richard Lawrence strzelił do prezydenta z dwóch pistoletów i dwa razy spudłował – nie poniósł za to żadnej prawnej kary – Andrew Jackson po prostu rzucił się na niego z laską i dotkliwie go pobił.

Prezydent Jackson zasłynął też z tego, że rzadko dyskutował z tymi, którzy mu podpadli. Od siły dyplomacji wolał dyplomację siły… a w rozwiązywaniu problemów zdawał się przede wszystkim na broń palną. Swój pierwszy pojedynek stoczył już w wieku 20 lat, potem miało ich być jeszcze kilkadziesiąt. Jednym z jego głośniejszych strzeleckich epizodów był pojedynek w 1806 roku z farmerem Charlesem Dickinsonem. Ten oskarżył go o sfałszowanie wyników gonitwy i nazwał wprost szują oraz tchórzem. Zniesławiony Andrew Jackson, hodowca koni, były senator i sędzia sądu okręgowego w Tennessee, stanął przed farmerem z pistoletem w dłoni. Dickinson strzelił pierwszy i trafił Jacksona w pierś – ten jednak wytrzymał ból, przycisnął dłonią ranę i nacisnął spust. Pistolet nie wypalił. Pojedynek był skończony, ale Jacksonowi udało się strzelić raz jeszcze. Tym razem to Dickinson został trafiony i padł martwy. Przyszły amerykański przywódca kulę we własnym ciele nosił do końca życia. A tego typu incydenty przez wiele kolejnych lat pomagały krytykom Jacksona w wymyślaniu kolejnych coraz to nowszych oszczerstw pod jego adresem. Wszyscy oni uważali, że z powodu wybuchowego charakteru nie nadaje się on na głowę państwa.

Gdy w 1822 roku John Quincy Adams dowiedział się kto jest jego rywalem w wyścigu do Białego Domu oniemiał z wrażenia i szoku. Omal nie dostał zawału krzycząc: Andrew Jackson? Ten parweniusz i nieuk?! Pierwsze starcie tych panów zakończyło się porażką Jacksona, ale już w 1829 roku nadszedł jego triumf. Droga była jednak długa i brutalna. Ci, co myślą, że dopiero kampania Hillary-Trump podzieliła naród i wprowadziła do debaty język – najdelikatniej mówiąc – nieparlamentarny, niech poczytają prasowe relacje z walki Adams-Jackson. Nikt nie przebierał w środkach. Quincy Adams już na starcie kampanii nazwał swojego rywala osłem, co nawet spodobało się Jacksonowi – wizerunek zwierzęcia stał się jego symbolem, a z czasem oficjalnym logo Partii Demokratycznej. To właśnie w tej kampanii padły o przyszłym prezydencie taki słowa jak morderca, analfabeta, pijak, kłamca, ateista, łapówkarz i porywacz cudzych żon. Sztab Adamsa wypomniał małżonce Jacksona rozwód i nazwał wręcz rozpustnicą. Jackson swoim zwyczajem chciał wyzwać Adamsa na pojedynek, ale ostatecznie oskarżył prezydenta o ustawianie przetargów. Ponadto rozsiewał plotki, jakoby Adams miał stosunki seksualne z żoną przed ślubem, a jako poseł w Rosji stręczył pewną młodą Amerykankę carowi Aleksandrowi I. Ostatecznie wygrał Andrew Jackson, a pokonany i zniesławiony Adams zbojkotował uroczystość zaprzysiężenia rywala.

Największy skandal wywołała jednak papuga Jacksona i to na jego własnym pogrzebie. Podczas uroczystości pogrzebowych w rezydencji Hermitage trzeba było ją usunąć, bo zaczęła potwornie kląć i to nie tylko po angielsku, ale i po łacinie. – Podczas mszy paskudna papuga bluźniła i bez przerwy ubliżała kolejnym gościom. Czegoś równie oburzającego nie doświadczyłem nigdy wcześniej ani nigdy później w swoim życiu – wspominał duchowny, który uczestniczył w ostatnim pożegnaniu Andrew Jacksona. Po ceremonii nikt nie miał wątpliwości, od kogo się tego nauczyła.

Prezydencki zwierzyniec

Quincy Adams krytykował Andrew Jacksona prawie za wszystko – za maniery, życiorys, kochanki, wrogów i przyjaciół… Ale trzeba oddać hołd prawdzie i przyznać, że sam utrzymywał w Białym Domu ciekawych towarzyszy. W jednej z prezydenckich łazienek za prezydentury Adamsa zamieszkał bowiem słusznych rozmiarów aligator amerykański, prezent od markiza de Lafayette’a. Już sto lat później wyczyn Adamsa pobił Herbert Hoover (1929–1933), który miał dwa aligatory! Latem obie bestie chodziły wolno po terenie rezydencji, a w czasie zimy Hooverowie umościli aligatorom legowisko w łazience.

Przy okazji prezydenckich pupili nie można pominąć m.in. Martina Van Burena (kadencja w latach 1837–1841), który próbował oswoić w Białym Domu dwa tygrysiątka, które sprezentował mu sułtan Omanu. Kocięta stały się z czasem obiektem debaty publicznej – deputowani w Kongresie przegłosowali, że Van Buren musi oddać je do zoo. Ale nie dlatego, że są groźne czy dzikie... Politycy uznali, że tygrysiątka należą do całego narodu, a nie tylko prezydenta, i każdy powinien mieć prawo je zobaczyć. Po takich doświadczeniach sprytem wykazał się Theodore Roosevelt (rządził w latach 1901–1909). Po prostu zbudował zoo w Białym Domu i trzymał w nim m.in. lwa, hienę, kojota, zebrę, sowę, jaszczurki, szopa pracza i pięć niedźwiedzi!

Jurny jak prezydent!

Biały Dom przeważnie kojarzy się pozytywnie: świątynia demokracji, siedziba najważniejszego urzędu na świecie. Dostojeństwo i powaga instytucji promienieje na wszystkich zwiedzających i przechodniów. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że to miejsce niebywale bogate … w seksualne skandale. Dom publiczny w szopie, sekretarki i dziennikarki pełniące usługi seksualne, obnażanie się przed służbą, nietypowe polecenia wydawane oficerom – to wszystko widziały gabinety prezydenckiej siedziby. Ale nic w tym dziwnego – tradycja zobowiązuje. Według złośliwych historyków, w kompleksie Białego Domu, jeszcze zanim zamieszkał w nim pierwszy rezydujący w nim prezydent, mieścił się najzwyczajniejszy w świecie zamtuz. Jego klientelą byli jednak nie wysocy urzędnicy, a pracujący przy jego budowie robotnicy. Przybycie prezydenta nie sprawiło wcale, że dom uciech został zlikwidowany, ale jedynie przeniesiony „w mniej rzucające się w oczy miejsce”.

Prezydent USA musi być dyspozycyjny o każdej porze dnia i nocy, dlatego zaspokajał na terenie Białego Domu wszelkie swoje potrzeby – w tym seksualne. O ile jednak wyborcy wiedzą, że współżycie prezydenta z małżonką to sprawa oczywista, o tyle każdy wybryk, romans, przelotny buziak… może wywołać skandal nawet na miarę impeachmentu. Bill Clinton za skandal z Monicą Levinsky prawie pożegnał się z funkcją prezydenta. Próbował tę sprawę wyjaśnić i zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarł na opinii publicznej, ale nie wyszło mu to najlepiej, a grzech rozwiązłości ciąży na nim do dziś.

Seksualnym rekordzistą Białego Domu w XX wieku okazał się jednak Lyndon B. Johnson – którego okrzyknięto nawet najbardziej jurnym prezydentem od czasów Andrew Jacksona. Rządząc w cieniu prezydentury Kennedy’ego, Johnson lubił wprost mówić, że miał więcej kobiet niechcący, niż Kennedy celowo. Poprzedni prezydent według biografów nie był przykładnie wiernym mężem, ale umiał to ukrywać. W przeciwieństwie do Kennedy’ego Johnson nie krępował się obecnością swojej małżonki i na oficjalnych przyjęciach uwielbiał zaciągać w kąt najładniejsze dziewczyny, aby skraść im całusa. Jako prezydent zatrudnił sześć ślicznych sekretarek i przespał się z pięcioma z nich. Nie miał zahamowań w tych sprawach. Figlował z sekretarkami na swojej farmie, a także w Gabinecie Owalnym. „Męskie rozmowy” Donalda Trumpa z tegorocznej kampanii blakną w porównaniu z opiniami jakie na temat kobiet wyrażał Johnson: – nie potrafię znieść przy sobie kobiety brzydkiej albo grubej, która wygląda jak krowa siedząca na własnym wymieniu.

Lyndon Johnson wiedział jednak co nieco o wierności. Przez 21 lat romansował z Madeleine Brown, którą poznał w 1948 roku na przyjęciu w Dallas. Dziewczyna, która miała wtedy 24 lata, wspominała: spojrzał na mnie, jakbym była porcją lodów w gorący dzień. W trzy lata później Madeleine urodziła Johnsonowi syna, który otrzymał imiona Steven Mark. W zamian za milczenie matka otrzymała mieszkanie z dwiema sypialniami, kartę kredytową bez limitu i co dwa lata nowy samochód. W 1997 roku Madeleine opublikowała autobiografię, w której twierdziła, że jej prezydencki kochanek był zamieszany w zabójstwo prezydenta Kennedy’ego.

Strefa tajemnic

Skoro mowa o teoriach spiskowych – nie możemy zapomnieć o prezydencie Reaganie. Znany nie tylko jako jeden z najważniejszych prezydentów USA, aktor słynny ze swoich licznych filmowych ról kowboja, ciętego dowcipu i słabości do żelków, to także wierny obrońca teorii o istnieniu UFO! Z którym jak sam twierdził miał przyjemność spotkać się osobiście. A przynajmniej ujrzał kosmitów na własne oczy.

Norman C. Millar, dziennikarz „Wall Street Journal” i znajomy prezydenta, wspominał jak prezydent opisywał jedno z takich spotkań w 1974 roku:

„w ubiegłym tygodniu leciałem samolotem i kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem to białe światło. Poruszało się, zygzakując. Zapytałem pilota: „Czy już coś takiego widziałeś?”, a on, zszokowany, odpowiedział: „Nie”. Ja na to: „Lećmy za tym”. Śledziliśmy to przez kilka minut. To było jasne białe światło. Nad Bakersfield nagle, ku naszemu wielkiemu zdumieniu, obiekt wystrzelił prosto w niebo”.

Ronald Reagan był tak głęboko przekonany o ziemskiej inwigilacji przez Obcych, że szczerze twierdził, że USA i Związek Radziecki powinny połączyć siły, jeśli przyjdzie im zmierzyć się z… inwazją z kosmosu. Swoimi obawami prezydent podzielił się z liderem ZSRR Michaiłem Gorbaczowem a także przed Zgromadzeniem Ogólnym Stanów Zjednoczonych: często zastanawiam się, co by było, gdybyśmy nagle odkryli, że grozi nam niebezpieczeństwo ze strony siły zewnętrznej pochodzącej z przestrzeni kosmicznej, z innej planety. Reagan nie był jednak jedyny. Wiarą w UFO wykazywali się także prezydenci Truman, Carter czy Clinton. George Bush Senior, zapytany kiedyś o problem UFO, odpowiedział z kolei: Amerykanie nie są gotowi, by zmierzyć się z prawdą.

Jaka jest prawda o nowym prezydencie Stanów Zjednoczonych dowiemy się niebawem. Jaka by jednak nie była, to nie powinna nas zaskoczyć. Biały Dom i najpotężniejsza demokracja świata nie jedno widziały, i niejedno przeżyły.

Autorem tekstu „Kontrowersyjny Biały Dom. Osobliwe przypadki amerykańskich prezydentów” jest Marcin Sałański. Materiał został opublikowany na licencji CC BY-SA 3.0.

Źródło: Histmag.org