Dzieci w Powstaniu Warszawskim. Ich zaangażowanie w walkę miało różne formy

Dzieci w Powstaniu Warszawskim. Ich zaangażowanie w walkę miało różne formy

Dodano: 
Pomnik Małego Powstańca ul. Podwale
Pomnik Małego Powstańca ul. Podwale Źródło: Newspix.pl / Damian Burzykowski
Trudno ustalić dokładną liczbę dzieci, które brały udział w Powstaniu Warszawskim. Najmłodsi pomagali przy budowie barykad, roznosili powstańcze gazetki, listy, dostarczali żołnierzom środki sanitarne. Nieco starszym dzieciom powierzano bardziej odpowiedzialne i trudniejsze zadania.

W powstańczych działaniach uczestniczyli nie tylko chłopcy, ale również dziewczęta. Otrzymywały one jednak zadania innego typu. – Wiele dziewczynek, tak jak jedna z bohaterek mojej książki, Basia, pomagało przy budowie barykad, zmieniało rannym opatrunki albo pracowało w kuchniach polowych. Inna bohaterka „Fajnej ferajny”, Halusia, wraz z koleżankami robiła powstańcom lemoniadę – wylicza Monika Kowaleczko-Szumowska, autorka opartej na wspomnieniach książki „Fajna ferajna”, w której przedstawiono powstanie z perspektywy najmłodszych. – Może się wydawać, że to mało istotne zajęcie, ale dla 10-letniej dziewczynki bardzo ważna była sama świadomość, że w jakiś sposób pomaga powstańcom. Starszym dziewczynom powierzano czasem takie same zadania jak chłopcom.

Najmłodsi powstańcy

Najmłodszy zaprzysiężony powstaniec warszawski miał dziewięć lat. Ale opowieści o dzieciach walczących z bronią w ręku to w znacznej mierze mit. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, młodzi chłopcy w wieku 11-18 lat zgłaszali się do dowódców oddziałów powstańczych, żądając, aby pozwolono im podjąć walkę. Krytycy powstania często posługują się narracją, wedle której nieodpowiedzialni dowódcy mieli dawać 10-latkom karabiny i posyłać ich na barykady. – Takie opinie mijają się z rzeczywistością. Oczywiście zdarzały się pojedyncze przypadki dzieci walczących z bronią w ręku, ale generalnie nikt nie wysyłał ich do regularnej walki – zaznacza Kowaleczko-Szumowska,

Swoje zarzuty krytycy opierają głównie na zdjęciach z czasów powstania, na których widać dzieci w mundurach, hełmach i z karabinami w rękach. Trzeba jednak pamiętać, że większość takich fotografii była pozowana. Wojna bardzo pociągała chłopców. A skoro nie mogli brać udziału w walkach, chcieli chociaż na chwilę – dosłownie i w przenośni – wejść w żołnierskie buty.

Wspomnienia dzieci z Powstania Warszawskiego

Jerzy Szulc, ps. Tygrys, w czasie powstania 10 lat
Wchodząc do zgrupowania „Chrobry II”, podałem niewłaściwą datę urodzenia. Podałem się o dwa lata starszy. Nie przyjęto by mnie, bo miałem 10 lat. I tak zostałem łącznikiem. Znałem dobrze tereny Śródmieścia, prowadziłem wszędzie kolegów ze zgrupowania, bo wcześniej byłem takim – jak to się mówi – cwaniakiem warszawskim. W czasie okupacji handlowałem gazetami, trochę papierosami własnej roboty. Robiło się, żeby pomóc rodzicom. Jako łącznik nosiłem meldunki na PAST-ę, przeprowadzałem zgrupowania piwnicami. Nie bałem się po prostu, jako 10-letni chłopiec byłem bardzo odważny.

Jadwiga Chmielewska, ps. Szczurek, w czasie powstania 13 lat
„W obliczu boga najwyższego, najświętszej Marii Panny kładę kładę rękę na ten święty krzyż. Przysięgam”. I jeszcze ostatnie słowa: „Zdrada karana śmiercią”. Tak zostałam łączniczką komendantki Hanki w Wojskowej Służbie Kobiet. To była kompania kapitana Redy, pluton „Mundka”. Przede wszystkim chodziło się z meldunkami. Pamiętam, jak przynieśli też pierwszego rannego i my niby pomagałyśmy. Miał rozciętą nogę. Operował lekarz stomatolog, bo nie było chirurga. Kiedy spojrzałam na ranę, powiedział, żebym odeszła, bo za chwilę zemdleję. To było tragiczne. Ranni, śmierć, wokoło ginące dzieci. To było straszne dla niedużej dziewczynki patrzeć bez przerwy na śmierć, bez przerwy ginęli. Jedzenie? W budynku, który przejęła nasza kompania, były składy ziarna. Gotowali coś, co nazywało się „kasza pluj”. Kiedy już po wojnie zaczęłam się starać o akowskie dokumenty, opowiedziałam o tym. I usłyszałam: „Proszę pani, żeby pani nie miała żadnych papierów i tylko wspomniała o tym, że jedliście kaszę pluj, to wiedziałbym, że pani brała udział w powstaniu”.

Wojciech Jasiński, w czasie powstania 6 lat
Z zabawkami było ciężko i z cukierkami też. W czasie okupacji hitlerowskiej nie było wiadomo, jak długo to potrwa. Mama obniżyła więc moją datę urodzenia, bo Niemcy w czasie łapanek chłopców do 10 lat puszczali wolno. Tych, którzy mieli więcej, zabierali na wieś, do chłopów niemieckich. Tata znał bardzo dobrze niemiecki i kiedy przechodziliśmy obok posterunku przy getcie, żandarm coś do niego zagadnął, a tata zaczął z nim rozmawiać. Ciągnę więc tatę za rękę i mówię: „Tato, chodźmy do domu, bo ten pan nas zastrzeli”. Ojciec mówi: „Daj spokój”, i rozmawia dalej. Więc znowu ciągnę za rękę i powtarzam tę samą kwestię. W końcu Niemiec nie wytrzymał i zapytał, co syn mówi. Tata powtórzył: „Syn mówi, żebym z panem skończył rozmowę, bo pan nas zastrzeli”. Niemcowi łzy stanęły w oczach i powiedział: „Proszę pana, ja jestem na siłę w Wehrmachcie. Mam 35 lat, żonę, mam dwoje dzieci. Strasznie za nimi tęsknię”. Wyjął cukierki i wręczył mi całą garść. Nie chciałem wziąć, więc zapytał dlaczego. Powód był prosty – byliśmy nauczeni, że Niemcy rozrzucają zatrute cukierki po Warszawie. Nie wiem, ile było w tym prawdy, ale taka chodziła fama. Tata znowu mu to powtórzył. On otworzył cukierek, wziął do buzi i powiedział: „Proszę”. Wtedy uspokojony wziąłem od niego cukierki i poszliśmy – każdy w swoją stronę.

Więcej możesz przeczytać w 31/2019 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.