Zamieszki czy powstanie? 6 listopada 1923 roku doszło do krwawych starć w Krakowie

Zamieszki czy powstanie? 6 listopada 1923 roku doszło do krwawych starć w Krakowie

Dodano: 
Strajkujący robotnicy
Strajkujący robotnicy Źródło: domena publiczna
Niewiele osób pamięta dziś o wydarzeniach z listopada 1923 roku. Zazwyczaj spokojny i dostojny Kraków został ogarnięty ogniem walk. Przez lata komunistyczna propaganda próbowała włączyć zamieszki na tle ekonomicznym w tradycję polskich zrywów rewolucyjnych. Czy słusznie?

Pierwsze lata po odzyskaniu niepodległości były dla Polski trudne. Kraj nie tylko musiał radzić sobie ze zjednoczeniem ziem z trzech dawnych zaborów, ale też walczyć o swoje granice. Gdy zażegnano groźbę ponownego wymazania Polski z map świata, jak na złość zaczął nasilać się kryzys ekonomiczny. Do tego dochodziły częste poważne spięcia polityczne, których ofiarą stał się miedzy innymi pierwszy prezydent II RP, Gabriel Narutowicz. Nie brakowało też jednak sukcesów. Obowiązywała demokratyczna konstytucja, przeprowadzono wolne wybory parlamentarne, a gospodarka mimo wszystko dźwigała się z gruzów.

Niestabilność

Niestety piąty rok niepodległości nie malował się w różowych barwach. W kraju szalała hiperinflacja. Marka polska, do tej pory waluta wyjątkowo niestabilna, stała się tańsza od papieru, na którym ją drukowano. W maju 1923 roku, po długotrwałych negocjacjach prowadzonych w posiadłości bogatego działacza PSL Ludwika Hammerlinga, zawiązano tzw. „pakt lanckoroński”. Był on polityczną umową pomiędzy ludowcami z „Piasta” i nacjonalistyczną prawicą, dzięki której udało się powołać stabilny rząd centroprawicowy. Z połączenia PSL i Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej (tzw. „chjeny”), powstała koalicja zwana popularnie „Chjeno-Piastem”. Sformowała ona, jak miało się okazać, jeden z najbardziej znienawidzonych rządów w dziejach Polski.

W czerwcu 1923 roku kryzys ekonomiczny nad Wisłą wszedł w niezwykle ostre stadium. Tekę premiera dzierżył już wówczas, po raz drugi, chłopski lider, Wincenty Witos. Władze próbowały ratować gospodarkę kraju. Zaczęły robić to, co zrobiłaby każda władza znajdująca się w tak trudnej sytuacji – ciąć wydatki i zwiększać podatki. Walka o zrównoważenie budżetu trwała przez całe lato i jesień 1923 roku.

Tymczasem, nieubłaganie zbliżała się zima. W Krakowie szaleli spekulanci – w sklepach nie tylko nie można było dostać mięsa czy mąki, ale również tak niezbędnego towaru jak węgiel. Władze dawnej stolicy Polski zupełnie nie dawały sobie rady z brakami w aprowizacji. Na skutek nieudolnego działania władz, i wspomnianej już spekulacji, ceny żywności w Krakowie były jednymi z najwyższych w kraju. Nic też dziwnego, że mieszkańcy zaczęli coraz bardziej dobitnie manifestować swoje niezadowolenie. W przeciągu kilku jesiennych tygodni przez miasto przetoczyła się gwałtowna fala strajków.

Najpierw strajk, a potem powstanie?

Coraz bardziej dramatyczna sytuacja ekonomiczna spowodowała, że 29 października 1923 roku w Krakowie rozpoczął się strajk powszechny. Robotnicy przestali pracować, motorniczowie zatrzymali swoje tramwaje, a wojsko w koszarach czekało na rozkazy. Pomimo kilku incydentów, z wielkiej chmury nie spadł deszcz. Akcja protestacyjna zakończyła się spokojnie już o godzinie trzynastej. Jednak 3 listopada sytuacja znowu się zaogniła. Na wspólnym wiecu Centralny Komitet Wykonawczy Polskiej Partii Socjalistycznej oraz Komisja Centralna Związków Zawodowych wspólnie proklamowały strajk powszechny, planując jego rozpoczęcie na 5 listopada.

Nie wiadomo, czy zamieszki nie wybuchłyby już 5 listopada, gdyby nie zbieg okoliczności. Otóż naprzeciw protestujących robotników wyszła kompania żołnierzy. Protestujący zaczęli krzyczeć do wojskowych, z pytaniem dlaczego chcą do nich strzelać. Ci, z irytacją w głosie odpowiedzieli: Czego w od nas chcecie? Jesteśmy tacy jak wy! Tego nie wytrzymał jednak dowódca kompanii i pragnąc przywrócić dyscyplinę, gotował się do czynu. Według nie do końca jasnych relacji dowódcę kompanii miał powstrzymać major Wacław Kostek-Biernacki, który akurat znalazł się niedaleko od centrum wydarzeń. Miał on przekonać dowódcę o bezcelowości jego działań i zalecił mu wycofanie oddziału. Tak też się stało. Według słów prominentnego działacza PPS Bolesława Drobnera szczęśliwy tłum porwał Kostka-Biernackiego (przyszłego komendanta więzienia w Brześciu) i zaczął nieść go na rękach. Tego dnia władze Krakowa odnotowały wiele incydentów, żaden nie przyniósł jednak ofiar.

Krwawy wtorek

Jeszcze w nocy z 5 na 6 listopada 1923 roku przyszła z Warszawy decyzja o kategorycznym zakazie dużych zgromadzeń w lokalach zamkniętych. A tymczasem właśnie tego dnia, w Domu Robotniczym, miał odbyć się kolejny wiec. O świcie budynek został otoczony zwartym kordonem wojska i policji. Z jednej strony stali ściągnięci z okolic Krakowa żołnierze, a z drugiej robotnicy, śpiewający socjalistyczne pieśni. Prędzej czy później musiało dojść do przesilenia. Jak to często w takich wypadkach bywa, nie wiadomo, kto pierwszy zaczął strzelać. Wiadomo natomiast, że potem było jak w rosyjskim przysłowiu: i śmieszno i straszno. Straszno – ponieważ zginęło kilka osób. Śmieszno, ponieważ blokada policyjna została złamana po brawurowej akcji Wincentego Pietrzaka, który wjechał w nią wozem wyładowanym kapustą. Warto na marginesie dodać, że funkcjonariusze publiczni zostali obrzuceni nie tylko kamieniami, ale również kapustą pochodzącą ze wspomnianego wozu.

Większość żołnierzy zastała bardzo prędko rozbrojeni. Nie było to szczególnie trudne, ponieważ jak się potem okazało byli to w większości rekruci. W ten sposób robotnicy zdobyli pokaźne zapasy broni. Cześć żołnierzy zaczęła się wycofywać, a część otworzyła do robotników ogień. Od tej chwili rozpoczęła się już regularna walka. Po obu stronach padli zabici i ranni. I po raz kolejny sytuacja stała się zarówno śmieszna jak i straszna.

Od strony krakowskich plant nadjechała kawaleria. Dalszy rozwój wypadków pokazał, że był to jeden z najgorszych pomysłów strony rządowej. Okazało się, bowiem, że jeszcze przed rozpoczęciem ruchawki, ulicę przed Domem Robotniczym polano wodą z beczkowozów (było to prawdopodobnie całkowicie przypadkowe). Ułani z okrzykiem „hurra” galopujący ulicą Dunajewskiego, zaczęli się ślizgać na mokrym bruku. Konie połamały nogi, żołnierze wylądowali na ziemi, a ludzie rzucili się do spontanicznego rozbrajania. Robotnicy zdobyli tylko jeszcze więcej broni.

Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że był to koniec „sukcesów” strony rządowej. Otóż nie, na ulicy Basztowej wpadł w pułapkę samochód pancerny „Dziadek” typu Garford-Putiłow. Nie było w tym nic dziwnego. Wóz ten nadawał się nieźle do walki na otwartym polu, ale zupełnie nie radził sobie w terenie zabudowanym. Do tego wytrawni stratedzy walk ulicznych poskąpili mu stosownego wsparcia piechoty. Jaką nauczkę wyciągnęły z tej lekcji władze? Błyskawicznie wprowadziły do akcji pozostałe dwa wozy pancerne.

Studzenie gorących głów

Nie wiadomo jak skończyłyby się wydarzenia krakowskie, gdyby nie władze PPS. Od pierwszych chwili podjęły one próby rozmów z władzami, celem załagodzenia sytuacji. Równolegle zaczęli studzić nazbyt gorące robotnicze głowy. Szczególnie, że coraz większe rzesze mieszkańców Krakowa zaczęły popierać robotników. W Domu Robotniczym pojawiło się ludzie z Polskiej Organizacji Wojskowej i ze Związku Strzeleckiego, zaś krakowska ulica krzyczała: zabić ich, powywieszać!

Około godziny 13, posłowi PPS Zygmuntowi Markowi udało się nawiązać kontakt telefoniczny z ministrem spraw wewnętrznych Władysławem Kiernikiem. Podczas gwałtownej wymiany zdań zażądał on między innymi wycofania wojsk z Krakowa. Wobec groźby ogarnięcia rozruchami całego miasta, władze przystały na ten warunek i zawarto tymczasowy rozejm.