„Polski Disney”: Dzieciom dał Koziołka Matołka, cichociemnym znak spadającego orła

„Polski Disney”: Dzieciom dał Koziołka Matołka, cichociemnym znak spadającego orła

Dodano: 
Marian Walentynowicz w mundurze 1. Dywizji Pancernej gen. S. Maczka szkicuje milicjantkę Leokadię Krajewską. Warszawa, 1947 r.
Marian Walentynowicz w mundurze 1. Dywizji Pancernej gen. S. Maczka szkicuje milicjantkę Leokadię Krajewską. Warszawa, 1947 r. Źródło: Wikimedia Commons
Dzieciom dał Koziołka Matołka, cichociemnym słynny znak spadającego orła, baśniom braci Grimm kultowe okładki, Polakom – komiks. Właśnie ukazała się pierwsza i jedyna biografia Mariana Walentynowicza pt. „Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych”.
Publikujemy fragment książki Marka Górlikowskiego pt. „Ilustrator. Przygody ojca Koziołka Matołka tylko dla dorosłych”.

Szkicownik jest mały i cienki, z trzydzieści stroniczek, musi się mieścić do kieszeni munduru, ale nawet ta skromna objętość nie zostaje zapełniona inwazją w Normandii. Owszem, są spisy tematów zdjęć: oficer ze spalonego czołgu, trup snajpera, własny bombing, pułkownik Skibiński i jeniec z SS, grób porucznika. Nawet jeśli udaje się Marysiowi sklecić w kilku miejscach zdania, to szybkie jak strzał: „Rano 3-ci dzień. Ranni jeńcy. Przepustka do burdelu. Żołnierze polują na kury i króliki. Saperzy wytyczają nowe drogi. Caen – samochód na 1-szym piętrze. Obserwujemy bombardowanie i Panterę. Palące się ambulanse. Cider w kankach od wody”.

Między stronami notesu pomarańczowo-czarna naszywka – skrzydło husarskie, noszone na lewym ramieniu i malowane na czołgach 1 Dywizji Pancernej, pieszczotliwie nazywane wiewiórką.

Długo myślałem, że tyle zostało z wojny, dopóki Jerzy Holnic­ki, wnuk siostry Walentynowicza – Marii, nie powiedział, że ma w domu na Bielanach kilka pamiątek. Oglądamy więc pierwsze wydanie 120 przygód Koziołka Matołka z dedykacją dla Stasi z Wilna na Gwiazdkę 1932, pudło kolorowych kredek, paczkę radzieckich węgli do rysowania marki Sojuz, pogryzioną fajkę, na stole ląduje „jeszcze jakiś aparat”. Ze skórzanego pokrowca wydobywa się leica, ale nie chce mi się wierzyć, że to ta sprzed stu lat.

A jednak: numer 90299 z obudowy zgadza się z numerem aparatu w paszportach, choćby tym na wyjazd do Nowego Jorku w 1939.

Aparat jest zimny i ciężki, dziwnie jest trzymać coś, co wykrajało z przestrzeni kadry tyle lat temu, co było przedłużeniem oczu Walentynowicza, zatrzymało obrazy z Afryki, Azji, Ameryki i z jego ostatniej trzeciej wojny. Nie mogę się powstrzymać, zaglądam w wizjer, jakby nadal tam były. Są gdzie indziej. Schowane w czarnej metalowej skrzynce, angielski napis na odrapanej pokrywie mówi, że to apteczka pierwszej pomocy dla załóg w wozach pancernych. Identyczna leży na wystawie w Muzeum Generała Stanisława Maczka w Bredzie.

Wewnątrz apteczki kasandryczny spis możliwych wojennych zdarzeń:

„Urazy lub oparzenia z ogromnym bólem – umieść jedną z tabletek morfiny pod językiem lub, gdy ból jest bardzo silny, wstrzyknij morfinę. Chloroform w ampułkach – przed próbą zniesienia ciężko rannego zmiażdżyć jedną z ampułek chusteczką lub innym odpowiednim materiałem i pozwolić rannemu wdychać opary. Jeśli to konieczne, można użyć drugiej ampułki”.

W miejsce morfiny, chloroformu, bandaży, żeli odkażających, siedmiocalowych uchwytów na nosze Walentynowicz umieścił ścinki wywołanych negatywów. Nieotwierane osiemdziesiąt lat skleiły się, połamały, wyblakły. Pozostawił na szczęście kilka stykówek, zdjęć wprost z klisz wykonanych w czasie inwazji w Normandii w 1944 roku. Niektóre rozpoznaję, widziałem je w albumach na strychu bratanicy, jako duże wywołane fotografie.

Artykuł został opublikowany w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost.

Aktualne cyfrowe wydanie tygodnika dostępne jest w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.