*** We „Wprost” przypominamy rozmowy przeprowadzone z Powstańcami Warszawskimi w 2024 roku ***
Jej walkom w Powstaniu towarzyszy jeden cel – uwolnić rodziców z Pawiaka. Trafiają tam 14 czerwca 1944 roku. 19-letnia wtedy Halina Bieżan-Glonek ps. „Lalunia” nie ma pojęcia, że rozstrzelano ich na kilka dni przed 1 sierpnia.
Gdy wybucha Powstanie, ma 19 lat. Studiuje wtedy medycynę. Trafia do obwodu II „Żywiciel”. Zostaje sanitariuszką. Działa też w służbach pomocniczych.
– Miałam dość Niemców. Byłam zwyczajnie zła na to, jak wygląda moja rzeczywistość. Doświadczyłam też – jeszcze przed 1 sierpnia – tragicznego zdarzenia, które zapisało się w wojennej historii naszej rodziny – mówi w rozmowie z „Wprost”.
Z uwagi na to, że ojciec Haliny ucieka z transportu wojskowego, zmuszony jest do ukrywania się. Mężczyzna działa jednak w służbie radiotelegrafistów „Kram”. Nie mieszkają już w Cytadeli – wyrzucono ich. Domem staje się Grochów.
– 14 czerwca 1944 roku, na półtora miesiąca przed wybuchem Powstania, do naszych czterech kątów wtargnęli Niemcy doskonale wyposażeni w aparaty podsłuchowe. Pech chciał, że akurat wtedy aresztowali moich rodziców – choć mama nie brała udziału – oraz dwóch innych radiotelegrafistów. Trafili na Pawiak.
Chciała tylko ratować rodziców
Do walki w Postaniu rozmówczyni „Wprost” przyłącza się z nadzieją, że odnajdzie oraz uratuje mamę i tatę. – Tak bardzo w to wierzyłam.
Dopiero po wojnie otrzymuje od Pawiaka oświadczenie, że rozstrzelano ich na kilka dni przed 1 sierpnia. – Mamę na pewno, a ojca prawdopodobnie w tej samej akcji.
Rozłąka z rodzicami i niepewność, czy kiedykolwiek jeszcze się z nimi spotka, sprawiają, że Halina w tamtym czasie cierpi.
– Do tej pory pozostaje ból serca. Rzutował na kolejne dekady mojego życia – podkreśla Powstańczyni. Jej oczy napełniają się łzami.
Godzina „W” na Powiślu
Wojciech Roszak ps. „Kajman” w 1944 roku ma 14 lat . Powstanie, a właściwie przygotowania do niego, zastają go na obozie młodzieżowo-szkoleniowym „Orląt” w Julinku pod Lesznem, na skraju Puszczy Kampinoskiej. Kilkanaście dni przed jego wybuchem obóz likwidują, a Wojciech wraca do Warszawy. Dołącza do plutonu 1105 Kolumny Motorowej „Wydra” należącego do Grupy Bojowej „Krybar”.
Trzy dni przed 1 sierpnia dostaje wezwanie na Stare Miasto. W Godzinę „W” jest na ulicy Czerwonego Krzyża na Powiślu, tuż obok szpitala. Pierwszą noc przesypia właśnie tam – w piwnicy jednej z kamienic. Zgłasza się więc do najbliższego oddziału na Tamce. To VIII zgrupowanie. Przydzielają go jako łącznika do porucznika Jastrzębskiego pseudonim „Aspira”.
Koniec Powstania wspomina z żalem. – Mieliśmy coraz mniej nadziei. Na Powiślu było coraz ciężej, również z wodą i jedzeniem. Wie pani, jak smakują kot czy pies? Ja, niestety, wiem. Próbowałem raz w życiu. Koledzy przygotowali. Wydaje się to okrutne, ale takie były czasy – opowiada w rozmowie z „Wprost”.
Sanitariuszka i łączniczka
Danuta Filipek ps. „Lala” jest kresowianką. Na świat przychodzi na Wołyniu. Ojciec to geodeta. Przenoszą go z jednego miejsca do drugiego. A za nim jedzie rodzina. Podczas wojny walczy także w partyzantce.
– Razem z bratem i siostrą dołączyliśmy do niego. Miałam 15 lat, ona rok więcej.
Tata „Lali” nie doczeka końca wojny. Życie traci z rąk Sowietów na Białorusi. Razem z grupą oficerów biorą go do niewoli 1 grudnia 1943 roku. Związują ręce drutem kolczastym i zabijają. – Mówią, że to był mały Katyń – wspomina Filipek.
Marsz na zachód
Dowództwo nad stworzonym oddziałem partyzanckim obejmuje Adolf Pilch ps. „Góra”. W czerwcu 1944 roku, gdy jego członkowie słyszą odgłos dział dochodzących z frontu rosyjsko-niemieckiego, maszerują na zachód.
Pod Warszawę, do Puszczy Kampinoskiej, docierają 29 lipca, tuż przed Powstaniem Warszawskim. „Lala” trafia do Grupy „Kampinos”. Jest sanitariuszką i łączniczką.
– Pracowałam w szpitalu polowym we wsi Krogulec. Nosiłam wtedy długie warkocze. I jako ta kilkunastoletnia dziewczynka pomagałam, jak umiałam. Pierwszy raz zetknęłam się z cierpieniem, śmiercią na tak wielką skalę. Czasem brałam za rękę rannego i mówiłam, że na pewno wróci do domu. Widać było, że docenia ten gest.
Jednym z najgorszych wspomnień z Powstania Warszawskiego jest to z Jaktorowa. Danuta i kilka innych osób uciekają wtedy przed Niemcami. Wbiegają do stajni, kładą na oborniku.
– Chodzili i szukali naszych partyzantów wszędzie. Leżeliśmy cicho, dopóki nie przestaliśmy słyszeć ich głosów. Strasznie się wtedy bałam. Podobnie jak pod koniec Powstania, gdy zamieszkaliśmy w Żyrardowie. Pewnego dnia dostałam specjalne zadanie. Pod koszulką miałam zawiązane czyste kenkarty (dokument tożsamości wydawany obligatoryjnie przez okupacyjne władze niemieckie wszystkim nieniemieckim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa, którzy ukończyli piętnasty rok życia – red.). Musiałam pojechać z nimi do Skierniewic, do punktu, który mi podali, by podpisano je, podstemplowano i wrócić. Wcisnęłam się do wagonu dla zwierząt przez wąskie okno. Pomogli mi inni podróżni.
Koniec wojny zastaje Danutę w sierocińcu oddalonym kilkanaście kilometrów od Żyrardowa. Matka oddaje ją tam celowo, by mogła mieć lepsze warunki bytowania. Te są jednak tak samo mizerne. Spędza tam około dwóch miesięcy.
Moją rozmówczynię pytam o współczesny patriotyzm.
– Przyzna Pani, że jakoś zginął ten duch w narodzie, prawda? – zastanawia się na głos, choć w głębi duszy zna odpowiedź.
Czytaj też:
Wzruszony kombatant przerwał mowę. Prezydent ruszył na ratunekCzytaj też:
Architektki, które ukształtowały Warszawę. Wystawa, jakiej jeszcze nie było, już otwarta w ZODIAKU