Nasz polski stosunek do prawdy jest, jak się wydaje, bezkompromisowy. Prawda jest najważniejsza. Nie żadne tam półprawdy, szepty, aluzje, znaczące pochrząkiwania. Ludzie oczekują i żądają prawdy. Oczekują tego po latach, a ściślej – po wiekach manipulowania prawdą. Polacy po latach kłamstwa, przeinaczania prawdy, mistyfikowania, policyjnego ścigania ludzi za głoszenie prawdy, nie chcą być dłużej oszukiwani. W swej odzyskanej, wolnej ojczyźnie chcą słyszeć prawdę i nic w tym dziwnego. Chcą słyszeć prawdę od polityków i historyków. Chcą wiedzieć, komu i za co stawiają pomniki.
Myślenie postaciami
„Lud myśli postaciami" – napisał kiedyś poeta i jak należy sądzić, myśl ta niewiele straciła na aktualności. Polacy myślą więc Piłsudskim czy Dmowskim, myślą prymasem Wyszyńskim, myślą Wałęsą, myślą Nowakiem-Jeziorańskim, Giedroyciem czy Herbertem. (Gdyby tak myśleli Janem Pawłem II, jakże łatwiej byłoby żyć...). Być może, choć trudno w to uwierzyć, są i tacy, którzy myślą Michnikiem czy Jaruzelskim. Na tym polega uroda wolności i demokracji. Lecz nauczeni gorzkim doświadczeniem XX wieku, który w Moskwie (i nie tylko w Moskwie) na potęgę produkował fałszywe nazwiska, metryki, zasługi i życiorysy, chcą wiedzieć, czy to wszystko prawda, czy ci, w których wierzą, są prawdziwi – czytaj: uczciwi. Czy to dziwne, po tych wszystkich Bierutach, Żymierskich, Świerczewskich, Moczarach, Jóźwiakach czy Spychalskich, których fałszywych życiorysów uczyły się jeszcze niedawno kolejne polskie pokolenia? Owe czasy wyposażyły nas, współczesnych Polaków, w gorzką nieufność, podskórną podejrzliwość i generalnie zniszczyły wiarę w uczciwość historii czy – ściślej – w uczciwość historyków. Zniszczyły tak dalece, że tu i ówdzie można było nawet usłyszeć głosy, że w ogóle nie mamy historyków, a co najwyżej profesorów historii.
Skąd się bierze to współczesne polskie przekonanie, że prawda historyczna jest lepsza od historycznej legendy lub mitu, trudno powiedzieć. Być może z Pisma Świętego, wzywającego do poznania prawdy po to, by nas wyswobodziła. Być może z wiary, że „nawet jeśli prawda może spowodować zgorszenie, to lepiej dopuścić do zgorszenia, niż wyrzec się prawdy!". Rzecz jednak w tym, że czym innym jest ewangeliczne pojęcie prawdy, także to wyżej zapisane przez jednego z największych papieży i ojców Kościoła, świętego Grzegorza, a czymś zupełnie innym pojęcie prawdy historycznej. W samo istnienie, a tym samym w możliwość dojścia do prawdy historycznej ludzkość powątpiewała już od czasów Plutarcha. Jeśli już przyjmowano, że jest w ogóle osiągalna w drodze naukowego poznania, to jednocześnie sądzono za Mickiewiczem, że „Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi... Są takie, których odkryć nie może nikomu”.
Ulubiony oficer cara
Historyk rozstrzyga, czy opowiadając dramatyczną historię wielkiego Romualda Traugutta, naczelnika powstania styczniowego straconego przez Rosjan na stokach cytadeli, należy wspominać także o tym, że był jednym z ulubionych oficerów cara, odznaczonym najwyższymi orderami za wierną służbę, choćby podczas pacyfikacji wiosny ludów na Węgrzech. Jeśli przypominać, to ze świadomością, że fakt ten nie miał najmniejszego znaczenia dla jego patriotyzmu i oddania sprawie polskiej. Jeśli nie przypominać, to ryzykować, że bez znajomości tego etapu w życiorysie bohatera niczego nie zrozumiemy z jego drogi i dylematów.
Albo czy opowiadać o tym, że po bohaterskiej obronie Warszawy we wrześniu 1939 r., nagrodzonej przez wodza naczelnego orderem Virtuti Militari, ten sam lud Warszawy, który zapisał wielką patriotyczną legendę, przez trzy dni po kapitulacji grabił i łupił rozbite sklepy i magazyny. Jeśli opowiadać, to z przekonaniem, że fakt ten w niczym nie zmienia bohaterskiej postawy ludu stolicy w dniach walki. Jeśli fakt ten zmilczeć, to ryzykujemy, że historia może się powtórzyć, bo taka jest uroda ludu Warszawy. Ale nie tylko Warszawy. Całkiem niedawno BBC ujawniła nieznane fakty dotyczące bombardowań Londynu w latach wojny. Jak się okazało, (ale dopiero dziś, niemal 70 lat po zdarzeniach) setki, a może tysiące mieszkańców, korzystając z alarmu lotniczego, wzywającego wszystkich ludzi do schronów, szabrowało w opuszczonych mieszkaniach, ile wlezie. W latach wojny nikt o tym nie mówił, by nie osłabiać morale. Trzeba było czasu, by prawda mogła ujrzeć światło dzienne.
Milczenie historyków
Pytanie, czy ujawniać prawdę, czy milczeć, towarzyszy historii od zawsze. Także polskiej historii, której jednym z głównych zadań zawsze było krzepienie serc. Czy więc należy w takim bohaterskim narodzie, który – w odróżnieniu od wszystkich innych biorących udział w tej wojnie – nie wydał z siebie Quislinga, badać i opowiadać dramatyczną wojenną historię marszałka Rydza-Śmigłego? Powrócił on z wygnania do kraju, by podjąć próbę utworzenia rządu kolaboracyjnego. Gdy przed prawie trzydziestoma laty podejmowałem w tej sprawie badania, byłem przekonany, że trzeba i należy, że to jakże ważna polska historia. Gdy się jednak okazało, że już sama publikacja pytań w tej wstydliwej sprawie nie służy polskiej historii, nie służy tak dalece, że jej luminarze w Polskiej Akademii Nauk zdecydowali się na kapturowy (bez obecności oskarżonego) sąd nad zbyt dociekliwym badaczem, by powstrzymać dalsze szkodnictwo, zrozumiałem, że znaczące milczenie jest jedną z pierwszych powinności polskiego historyka.
Kilka lat później wezwał mnie jeden z największych polskich dziejopisów, by zapytać – wskazując dwie piętrzące się na biurku sterty dokumentów – czy nie zechciałbym zająć się pewnymi sprawami. Pierwsza to niemieckie dossier ministra Józefa Becka i zapis jego rozmów z Niemcami w Rumunii w latach internowania na temat ewentualności utworzenia proniemieckiego rządu w Warszawie. Druga to stenogramy rozmów z Niemcami w Falenicy, prowadzonych przez gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego i oficerów KG AK przed powstaniem warszawskim. Profesor stwierdził, że te dokumenty ma wielu historyków. – Dlaczego więc nikt tego nie ujawnia? – spytałem. – Bo celowe byłoby, aby ujawnił to ktoś nieobawiający się skandalu. A wtedy nam będzie łatwiej publicznie zająć się tą sprawą – powiedział profesor. Odmówiłem.
Przypominam to jedynie dlatego, że w mojej długiej już i burzliwej historii historyka pojawiła się pewna prawidłowość, która być może uniwersalizuje się i powiela. Oto dopiero w ostatnich kilku latach pojąłem, że ci wszyscy, którzy niegdyś organizowali ów kapturowy sąd PAN nad niewygodną prawdą o Rydzu-Śmigłym, którzy próbowali na wszystkie sposoby zdezawuować próby dochodzenia prawdy o tragedii gibraltarskiej, prawdy o Józefie Kurasiu Ogniu czy Stefanie Witkowskim, twórcy „Muszkieterów", skrytobójczo zamordowanym przez polskie podziemie, ci wszyscy Drozdowscy, Garliccy, Leżeńscy, Passentowie, Rozłubirscy, wszyscy oni w dniach lustracji okazali się po prostu agentami UB czy SB. Być może to zwykły przypadek, a być może jednak nie.
Karencja historii
Dylemat każdej historii najnowszej sprowadzający się do pytania: „mówić czy nie mówić" na świecie jest rozstrzygany przez zwyczajowy bądź ustawowy okres karencyjny dla dokumentów. Najczęściej stosowany jest czas ochronny równy dystansowi pokolenia – 25-30 lat, choć w wyjątkowych sprawach czas utajnienia materiałów jest rozciągnięty na 50, 75, a nawet 100 lat. Nie jest też tajemnicą, że zdarzają się w historii i takie sprawy, wstydliwe, haniebne czy kompromitujące, w których dokumenty nigdy nie zostają ujawnione. Generalnie w najnowszej historii panuje przekonanie, że wszystko, co ma metrykę młodszą niż 50 lat, jest nie historią, lecz polityką, a brak dostępu do źródeł wyklucza poznanie. Ściślej – takie przekonanie panowało w XIX i XX wieku. Można wątpić, by w dobie powszechnego dostępu do Internetu i niereglamentowanej informacji owa karencyjność prawdy historycznej nadal została utrzymana.
Wszystkie te pytania krążą wokół sprawy dzielącej dzisiaj polskich historyków, polityków i intelektualistów. Czy powinna już dziś powstawać praca na temat rzekomej agenturalnej przeszłości z początków lat 70. prezydenta Lecha Wałęsy i czy powinna powstawać w ogóle. W dyskusji jedni mówią o marnotrawieniu wielkiego moralnego kapitału „Solidarności", drudzy o nieskrępowanym prawie do badań naukowych. Uwielbiam Lecha Wałęsę i uważam, że nigdy jeszcze Polska nie miała bardziej polskiego w sensie genotypu przywódcy. Pełnego najpiękniejszych polskich zalet i najbardziej uciążliwych polskich wad. Podziwiam drogę, także intelektualną, jaką przeszedł, prowadząc za sobą miliony ludzi. Jest mi zupełnie obojętne, czy coś tam w życiu, świadomie czy nieświadomie, podpisał. Podobnie jak w życiorysie Traugutta wobec zasług dla sprawy narodowej jest mi zupełnie obojętna jego służba dla cara.
Gdyby jednak ktoś mnie zapytał o stosunek do zapowiadanej przez IPN książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, nie znając jej ani jej tez, przypomniałbym, jednak gorzkie słowa Cypriana Kamila Norwida o Polsce: „Kraj! – gdzie każdy czyn za wcześnie wschodzi. Ale książka każda za późno!".
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.