Dlaczego bohaterski dowódca i obrońca Modlina, generał Wiktor Thommée, nigdy po wrześniu 1939 r. nie podał ręki bohaterskiemu dowódcy i obrońcy Warszawy, generałowi Juliuszowi Rómmlowi? Byli równolatkami, obaj pochodzili z armii rosyjskiej, obaj mniej więcej w tym samym czasie otrzymali szlify generalskie i obaj we wrześniu 1939 r. dowodzili tą samą Armią Łódź. Tyle że gen. Rómmel po pierwszym bombardowaniu 7 września opuścił swoje stanowisko dowodzenia i wyjechał do Warszawy. A gen. Thommée pozbierał rozrzucone i porzucone wojsko i w ciężkich bojach doprowadził je do Modlina, by od 12 do 29 września bohatersko bronić twierdzy. Podobno, gdy kapitulował, gdzieś w Skierkach, na podmodlińskiej szosie, pozwolił sobie nie podać ręki także niemieckim oficerom, co Niemcy odnotowali jako świadectwo braku rycerskich manier u Polaków.
Bohater z nadania
Po wojnie obaj generałowie wrócili do kraju, przy czym gen. Thommée został dozorcą domu gdzieś na Wybrzeżu, a gen. Rómmel – doradcą marszałka Roli-Żymierskiego do spraw szkolenia.
I wtedy też obwołano go legendarnym, bohaterskim dowódcą obrony Warszawy. Tyle że tak naprawdę dowódcą obrony Warszawy był od 3 do 27 września generał Walerian Czuma, „skromny, cichy i prostolinijny" – jak go charakteryzuje Zbigniew Mierzwiński. Problemem gen. Czumy, napisał po latach prof. Paweł Wieczorkiewicz, pewnie najuczciwszy badacz września, było nie to, że zlecono mu obronę Warszawy, nie pozostawiając w stolicy koniecznej broni, bo broń zdołali ze Starzyńskim gdzieś zdobyć, a nawet nie Niemcy, bo z nimi nauczyli się skutecznie walczyć, ale największym problemem stał się gen. Juliusz Rómmel.
Historycy są w zasadzie zgodni co do tego, że gen. Rómmel odegrał w Warszawie fatalną rolę. Jak wynika choćby z meldunków płk. Leopolda Okulickiego do naczelnego dowództwa, Rómmel jest obwiniany o nieudzielenie pomocy wojskom generałów Kutrzeby i Bortnowskiego przebijającym się do Warszawy. Podobnie jak nie udzielił pomocy swojej własnej Armii Łódź, skierowanej na Warszawę przez gen. Thommée. Generał Michał Tokarzewski-Karaszewicz, który zdołał się przebić do oblężonego miasta, po rozmowie z prezydentem Starzyńskim zapisał w swoich notatkach jednoznaczną krytykę Rómmla, oskarżanego o tendencje kapitulanckie. Wszystko wskazuje na to, co sugeruje Daniel Bargiełowski, że gen. Juliusz Rómmel we wrześniu 1939 roku był zdecydowany odegrać rolę polskiego marszałka Philippe’a Pétaina.
Polski Pétain
17 września 1939 r. od rana płonął Zamek Królewski w Warszawie, trafiony niemieckim bombami. „Zamek, potrzaskany granatami, z zawalonym miedzianym dachem, palił się okropnym, czarnym słupem dymu, bijącym w niebo, jak sama rozpacz" – zapisał w swym wrześniowym dzienniku szef propagandy dowództwa obrony Warszawy płk Wacław Lipiński. Jak się jednak miało okazać, owa „sama rozpacz” dopiero była przed nimi. Tego dnia radio podało wiadomość o przekroczeniu przez bolszewików polskiej granicy i zajmowaniu wschodnich ziem Rzeczypospolitej. O godz. 18.20 w ręce płk. Lipińskiego trafiła depesza, którą gen. Rómmel nakazał wysłać przez radio do Wacława Grzybowskiego, ambasadora RP w Moskwie. „Nakazałem wojska sowieckie wkraczające w granice Polski traktować jako wojska sprzymierzone” – napisał w depeszy. Pod depeszą dopisano: „Prosimy wszystkich, którzy tę wiadomość usłyszą, zakomunikować ją najbliższej władzy wojskowej polskiej”.
Płk Lipiński, co oczywiste, natychmiast wstrzymał wysłanie depeszy. Na pytanie skierowane do dowództwa armii: „Co to wszystko ma znaczyć i od kiedy to dowódca armii decyduje o sprawach wojny i pokoju?!" od pułkowników Arciszewskiego i Pragłowskiego otrzymał wyjaśnienie, że „ponieważ nie ma rządu, bo uciekł z kraju, a Moskale zajmują wschód, trzeba stworzyć rząd, który by Polskę reprezentował i prowadził wojnę z jednym tylko przeciwnikiem. Właśnie rząd taki w Warszawie się tworzy”. Historyk Jerzy Łojek, który próbował zbadać te tajemnicze zdarzenia, w swej pomnikowej pracy o agresji 17 września 1939 r. zapisał, że „już o godzinie 10 dnia 17 września
(a więc na wiele godzin przed nadaniem przez Naczelne Dowództwo w Kołomyi „dyrektywy ogólnej" w sprawie niestawiania oporu Armii Czerwonej) wysłannik dowodzącego obroną Warszawy gen. Rómmla odbył konferencję z… jednym z członków ambasady ZSSR, a na podstawie oświadczeń tegoż dyplomaty gen. Rómmel wydał rozkaz do wojsk polskich (jak się wydaje – wszystkich), by nie bić się z bolszewikami”.
Profesor Jerzy Łojek nie miał najmniejszych wątpliwości, że „Juliusz Rómmel dopuścił się ogromnego występku przeciwko swoim obowiązkom żołnierza i obywatela RP, zasługując na stanięcie przed sądem wojskowym i najsurowszy wymiar kary – do czego niestety nigdy nie doszło". Sam gen. Rómmel, który nigdy nie ukrywał, że w sowieckim „nożu w plecy” nie widział aktu wrogiego, stwierdził: „Raczej widzę w nim zamaskowany manewr przyszłego sprzymierzeńca, który swoim wystąpieniem chce ubezpieczyć przed Niemcami duże połacie naszego kraju”.
W swoich wspomnieniach Rómmel ujawnił informacje uzyskane przez jego trzech wysłanników (płk. Piaseckiego oraz majorów Wernica i Młoszewskiego) od jakiegoś nieznanego z nazwiska urzędnika ambasady sowieckiej w Warszawie. „Osobiście wyraził pogląd, że Polska nie ma powodów obawiać się ZSRR i że jego zdaniem akcja rządu radzieckiego w żadnym wypadku nie jest przejawem wrogości w stosunku do Polski (…) W końcu zapytał, czy wiadomy jest nam fakt, że marszałek Śmigły Rydz nie jest już wodzem naczelnym, a jest nim gen. Sikorski, i że cały nasz rząd przeszedł granicę rumuńską, a z nim razem też marszałek Śmigły. Na pytanie moich oficerów o źródło tych wiadomości, pracownik ambasady dał odpowiedź wymijającą" – notował Rómmel. Jeśli gen. Rómmel w tej sprawie nie mija się z prawdą, to mamy niepojętą zagadkę. Skąd Sowieci na kilkanaście godzin przed przekroczeniem rumuńskiej granicy wiedzieli, że marszałek Rydz-Śmigły jednak ją przekroczy, skoro on sam wahał się do ostatniej chwili? I skąd mogli wiedzieć na dwa tygodnie przed zdarzeniem, że to gen. Sikorski 30 września stanie na czele rządu i wojska polskiego?
Niepodzielny honor
Jak wiadomo, w oblężonej Warszawie do zamachu stanu nie doszło. Czarną nocą, jak pisze Lipiński, przy Rakowieckiej w sztabie gen. Rómmla doszło do tajemniczego, dramatycznego posiedzenia niedoszłego gabinetu. Zabrał głos przewidywany na ministerstwo spraw wewnętrznych Starzyński, który, „klnąc strasznie", przedstawiał generałowi „niemożność decydowania przez niego spraw polityki zagranicznej państwa bez porozumienia z rządem, który mógł tymczasem inną powziąć decyzję. Powstanie anarchia”. Głos zabrał także płk Lipiński, który wyjaśniał: „Obawy, że Niemcy stworzą rząd, są nieistotne. Obowiązkiem natomiast jest bić się z każdym wrogiem, który na nas idzie, nie zaś decydować, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem”. Kiedy płk Arciszewski próbował replikować, że „honor nakazuje nam bić się z Niemcami, a z dwoma naraz bić się nie możemy, więc jednego musimy uznać za sprzymierzeńca, panie pułkowniku – skoczyłem na niego – zanotował Lipiński. – Honor, to nie kiełbasa, nie jest podzielny, honor jest tylko jeden!”.
Chwilę potem odbyło się posiedzenie. Nie nowego rządu na czele z gen. Rómmlem jako premierem i ministrem spraw wojskowych, ministrami Lubomirskim, Zarembą, Niedziałkowskim, Ewertem, księdzem Kaczyńskim i Krahelskim, lecz Komitetu Obywatelskiego – ciała doradczego o nigdy niesprecyzowanych kompetencjach i uprawnieniach.
O potrzebie nowego zamachu stanu nikt więcej nie wspominał, choć próbowano jeszcze przekonywać prezydenta Starzyńskiego, że w nowej sytuacji gen. Rómmel powinien otrzymać pełnomocnictwa dyktatorskie. Ale na to już nikt nie miał ochoty. Tak zakończyła się jedna z najdziwniejszych i najmniej jasnych prób przejęcia władzy w polskiej historii najnowszej. O tym, że to się naprawdę zdarzyło, świadczy wiele depesz Rómmla do naczelnego dowództwa z żądaniem pełnomocnictw politycznych. Pozostały bez odpowiedzi zapewne także z tego powodu, że naczelnego dowództwa już nie było. Ale być może Śmigły, Sławoj i Beck, nawet przekraczając granicę, nie potrafili sobie wyobrazić prosowieckiego rządu polskiego z niepokonanym generałem Rómmlem na czele.
Generał Rómmel pytany po latach, dlaczego we wspomnieniach nie poświęcił tej sprawie nawet drobnej wzmianki, odpowiedział krótko i po żołniersku – jak zapisał jego apologeta płk Jan Ciałowicz – „nie przywiązywałem nigdy nawet najmniejszej wagi do tego nonsensownego pomysłu (…) i wolałem o tej tragigrotesce nie wspominać". W tej sytuacji, kiedy bohater milczy lub kłamie, historyk ma obowiązek publicznie odnotować fakt jawnej zdrady, której się dopuścił gen. Juliusz Rómmel „bohaterski dowódca obrony Warszawy we wrześniu 1939 r." wobec ojczyzny, wobec swoich żołnierzy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.