Polski warchoł

Dodano:   /  Zmieniono: 2
W historii zaprezentował się demonicznie. Uznany został za awanturnika, wiecznego prowokatora i szkodnika sprawy narodowej. Za „dobosza polskiego faszyzmu”, „głupawego młodopolskiego naśladowcę Hitlera”, wreszcie – zdrajcę, szpiega i agenta. I to nie byle jakiego agenta, ale – jak to nazwał stalinowski sąd, skazując go na karę śmierci – agenta inspiracyjnego. Nawet dzisiaj, w sześćdziesiąt lat po śmierci Adama Doboszyńskiego, nikt nie wie, co by to miało oznaczać. Chodzić mogło o tzw. wyprawę na Myślenice czy też, jak się przyjęło mówić za komuny, „pogrom myślenicki”.

Podczas wyprawy na Myślenice, w czerwcu 1936 r., Adam Doboszyński liczył sobie 32 lata. Był już inżynierem budownictwa i aktywnym działaczem ruchu narodowego. Wcześniej działał w Obozie Wielkiej Polski, a po roku 1933 w Stronnictwie Narodowym. Był też autorem „Gospodarki narodowej", głośnej, szeroko dyskutowanej książki, w której, wychodząc ze społecznej nauki Kościoła (św. Tomasz), postulował likwidację wielkiego kapitału na rzecz własności średniej i drobnej. Jego program ekonomiczny oparty był na moralności, tu zwanej „godziwością”. Przyjmował, że uwłaszczenie mas nastąpi przez likwidację tysięcy wielkich fabryk, w których miejsce powstaną miliony domów i miliony warsztatów.

Ulepszenie tego świata miało się dokonać przez zahamowanie dzikiej pogoni za zyskiem i walkę z mechanizacją gospodarki, która nieuchronnie prowadziła do zmechanizowania człowieka. W tamtym świecie w 1934 r., targanym jeszcze głębokim kryzysem, ludzkość na poważnie szukała porządku ekonomicznego, który nie byłby ani kapitalizmem, ani liberalizmem i w żadnym razie komunizmem. Jak jednak wiadomo, nie znalazła. Tym niemniej o Adamie Doboszyńskim się mówiło i na Adama Doboszyńskiego się stawiało. Na długą i serdeczną rozmowę zaprosił go nawet sam Roman Dmowski. Doboszyński był młody, znakomicie wykształcony, biegle znał kilka języków, w życiorysie miał już epizod walki na polach bitewnych 1920 r. i walki o polskość na niemieckich uczelniach Gdańska. Nikt, kto go poznał, nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z przyszłym przywódcą polskiego ruchu narodowego. Szczerze mówiąc, nikt nie wie, nawet chyba sam Doboszyński, po co poprowadził ludzi na Myślenice. Po co pięćdziesięciu chłopa, głównie zresztą z majątku Doboszyńskiego, spadło w ciemną noc, o 3.30, na śpiące kilkutysięczne miasteczko. Doboszyński zresztą kategorycznie zakazał jakiegokolwiek rabunku lub gwałtu. Nie wolno było kogokolwiek bić, a już w żadnym razie Żydów. Przede wszystkim zajęli posterunek policji, w którym przebywał w nocy jeden funkcjonariusz, posterunkowy Stefan Małecki, a następnie zabrali 14 karabinów i cztery rewolwery. Potem udali się do siedziby starosty, by dokonać zemsty na Antonim Basarze, człowieku, który „prześladował" ruch narodowy, uniemożliwiał odbywanie partyjnych spotkań, narad i uroczystości. Przyszli mu podziękować za „gnębienie idei narodowej”. Ponieważ go nie znaleźli, potłukli lustra i meble i udali się na rynek, gdzie stłukli szyby w kilku sklepach, spalili stertę konfekcji, wrzucili lampę naftową do przedsionka synagogi i opuścili miasto. O 4.30 było już po „pogromie”. Nikt nie zginął, nic nie spłonęło. Straty okazały się niewielkie. Podobno pobity został tylko żydowski piekarz jadący z pieczywem na jarmark i jego czeladnik.

Ludzie Doboszyńskiego zamierzali się udać w góry, lecz przedsięwzięty na wielką skalę policyjny pościg spowodował rozbicie oddziału już po 12 godzinach. W obławie zginęło dwóch ludzi, a sam Doboszyński, jak zresztą wszyscy pozostali uczestnicy niesławnej wyprawy, został aresztowany. Podczas ciągnących się latami procesów wszyscy zostali skazani na kary od kilku do kilkunastu miesięcy więzienia, a komendant Doboszyński na 3,5 roku więzienia. Dla władz polskich owa wyprawa myślenicka nie była bowiem pogromem ani antyżydowskim ekscesem, lecz wyłącznie próbą targnięcia się na państwo i próbą ośmieszenia jego władz. Doboszyński – mimo wszystkich wyrazów publicznej sympatii – ośmieszony i skompromitowany odsiedział w więzieniach kilkanaście miesięcy.

We wrześniu 1939 r. pozbawiony ( jako skazany) karty mobilizacyjnej Doboszyński zdołał się jednak włączyć do walki. Pod Baranowem przejął dowództwo „swego" 2. plutonu w 5. Batalionie Saperów Krakowskich i w stopniu podporucznika przeszedł cały szlak oddziału aż do Tomaszowa Lubelskiego. Do niewoli dostał się pod Narolem, a po ucieczce przez Rumunię znalazł się we Francji. Pozostał w wojsku, gdzie awansowany przez gen. Sikorskiego do stopnia porucznika za kampanię francuską trzykrotnie otrzymał Krzyż Walecznych i francuski Croix de Guerre. Po raz drugi zdołał uciec z niemieckiej niewoli i przedostać się do nieokupowanej Francji, skąd z Marsylii po kilkakrotnych niepowodzeniach jachtem przedostał się na Gibraltar, a stamtąd do Wielkiej Brytanii.

Dość szybko ujawnił się jako przeciwnik gen. Sikorskiego, który według Doboszyńskiego, „opierał się na fundamentach pozapolskich". Szybko też znalazł się w obozie dla przeciwników politycznych na tzw. Wyspie Wężów, szkockiej wyspie Bute, gdzie spędził prawie rok. Na główną scenę miał Doboszyński powrócić w początkach roku 1943, gdy ujawnił na łamach swego pisma „Walka” ukryte przez gen. Sikorskiego kompromitujące politykę premiera dokumenty dotyczące stosunków polsko-sowieckich.

Ogłosił publicznie tzw. notę Wołkowa, czyli dokument z 16 stycznia 1943 r., w którym strona sowiecka zawiadamiała Polaków, że wszyscy tzw. obywatele polscy znajdujący się w ZSRR po 16 stycznia, bez względu na to, gdzie się urodzili, stają się obywatelami sowieckimi. Tym samym nie ma już Polaków w Rosji. Doboszyński za swój czyn znalazł się ponownie w więzieniu, a następnie karnie został usunięty z wojska. Co było większą zbrodnią: ujawnienie tajnych dokumentów czy ich ukrycie przez Sikorskiego przed Polakami?

Pod koniec 1946 r. Doboszyński konspiracyjnie wrócił do Polski – jako profesor Władysław Więcek. Wrócił, by przekształcić wojskową konspirację Polaków w konspirację polityczną. Był przekonany, że z wyroku mocarstw „Polska ma powoli gnić". Wrócił, by działać na rzecz konsolidacji narodu, porozumienia skłóconych grup i środowisk politycznych. Jeździł po kraju, spotykał się z ludźmi, przekonywał, tłumaczył. Po jego aresztowaniu w połowie 1947 r. wszyscy ci ludzie zapłacili za to wysokimi wyrokami. Siostra Izabella (Zofia Leszczkiewicz), szarytka, która dała choremu Doboszyńskiemu schronienie w Zebrzydowicach, za ten gest zapłaciła wyrokiem dożywotniego więzienia. Jego własna siostra Jadwiga Malkiewicz-Doboszyńska za to, „że będąc obywatelką polską, weszła w porozumienie z agentem obcego wywiadu”, czyli spotkała się z własnym bratem, otrzymała wyrok 10 lat więzienia.

Potwornie torturowany nie zgodził się na jakąkolwiek współpracę. Na sali sądowej odwołał wszystkie wydobyte przemocą ze- znania. Wręcz ośmieszył brak kompetencji i nieuczciwość sędziów. „W tej chwili, w obliczu śmierci, której żąda dla mnie pan prokurator, jako wierzący katolik podtrzymuję z całą mocą tę przysięgę, którą złożyłem już raz na tej sali, najświętszą dla mnie przysięgę na rany i mękę Chrystusa – i dodam w tej chwili – na zbawienie mojej duszy, że nie byłem nigdy na służbie niemieckiej ani amerykańskiej, ani żadnej innej. Oskarżenie i prokuratura – powiedział w swym ostatnim słowie – zbudowały nad moim rzeczywistym życiem jakąś fantastyczną, monstrualną nadbudowę z faktów, które nie miały miejsca, i z przewin, których nie popełniłem. Proszę o wyrok oparty na prawie, prawdzie i sprawiedliwości" – mówił. Wyrok, który zapadł 11 lipca 1949 r., nie miał nic wspólnego z prawem, prawdą i sprawiedliwością.

Doboszyński został skazany na karę śmierci. Prawdopodobnie stracono go w więzieniu mokotowskim 29 sierpnia 1949 r. Sąd orzekł, że Adam Doboszyński od lutego 1933 r. do maja 1945 r. pełnił funkcję agenta inspiracyjnego wywiadu niemieckiego. Nikt nie wiedział, co to znaczy „agent inspiracyjny". I najpewniej nigdy byśmy się tego nie dowiedzieli, gdyby nie Jan Ptasiński, wiceminister MBP w latach 1952-1954. W 1983 r. w imieniu służb stalinowskiej sprawiedliwości rzucił snop światła na tę zagadkę. „Pod pojęciem agenta inspiracyjnego – wyjaśniał Ptasiński – należy rozumieć ?agenta ideowego?, to znaczy człowieka, którego działalność, niezależnie od jego intencji obiektywnie działa na rzecz, w tym wypadku, Niemiec hitlerowskich”. I być może po tym światłym komentarzu wreszcie zrozumiemy, że w osobie Doboszyńskiego nie mamy do czynienia ani z warchołem, ani z agentem, lecz jedynie ze skrzywdzoną, pasjonującą postacią trudnej polskiej historii.

Więcej możesz przeczytać w 25/2009 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.