Gdyby, jak przypuszczano, Niemcy odważyli się uderzyć na Gdańsk, to właśnie oni mieli ich zetrzeć na proch. Byli przygotowani – najlepsi z najlepszych. Od połowy sierpnia 1939 roku w największej tajemnicy rozlokowano ich w okolicach Bydgoszczy. Czekali.
Jak wiadomo, wojna o Gdańsk nie wybuchła. Armie niemieckie uderzyły 1 września na całej długości polskich granic. Cały sens istnienia grupy interwencyjnej z dnia na dzień upadł, a że nikt nie miał na nią pomysłu, została włączona do armii rezerwowej gen. Stefana Dąb-Biernackiego „Prusy", która się dopiero pospiesznie mobilizowała.
3 września 1939 roku gen. Janusz Gąsiorowski, dowódca 7. Częstochowskiej Dywizji Piechoty, przegrał wojnę, wpuszczając Niemców w tzw. lukę częstochowską. Do dzisiaj plotkuje się na temat jego kalesonów, w których zbudzony w środku nocy uciekał w popłochu przed pancernymi zagonami 10. Armii gen. Waltera von Reichenaua. Jakakolwiek by była prawda w kwestii jego kalesonów, nie ulega wątpliwości, że Niemcy drogę na Warszawę mieli już otwartą. I tak 4 września 1939 roku 13. Dywizja otrzymała rozkaz dyslokacji w rejon Piotrkowa Trybunalskiego i Tomaszowa Mazowieckiego. Mieli zamknąć Niemcom drogę na Warszawę. Przewożono ich pociągami i tylko konie, jakby przeczuwając katastrofę, nie dawały się wprowadzić do wagonów. Tak zaczynała się nigdy nieopisana tragedia wrześniowa. Bo dostali na drogę wszystkie możliwe błogosławieństwa, tylko nie otrzymali map terenów, na których mieli walczyć.
O bitwie pod Piotrkowem i Tomaszowem nie mówi się nawet nie dlatego, że była ona bohatersko przegrana, bo wszystkie bitwy we wrześniu bohatersko przegraliśmy. Nie mówi się dlatego, że podczas gdy jedne polskie pułki ginęły w nierównym starciu z niemieckimi korpusami pancernymi, inne bezczynnie się temu przyglądały, czekając na rozkaz uderzenia w niemieckie boki. Dlaczego taki rozkaz nie padł? Wiadomo tylko, że gen. Dąb-Biernacki, który 11 września już cały i zdrowy znalazł się w Twierdzy Brzeskiej, zrobił tu awanturę marszałkowi Śmigłemu o to, że ten nie pozwolił mu uderzyć na Niemców.
Tymczasem armia Dąb-Biernackiego, a w jej składzie 13. Dywizja, nadal walczyły z Niemcami. To znaczy przez cztery doby prowadziły bój obronny, krok po kroku cofając się w kierunku Wisły. Po drodze Niemcy rozbili 44. Pułk Strzelców Legii Amerykańskiej; 45. Pułk Piechoty, który jeszcze 6 września wyładowywał się z wagonów kolejowych, rozbity został nazajutrz, a jego dowódca płk Stanisław Hojnowski poległ w Tomaszowie. Jedyny 43. Pułk Piechoty Strzelców Bajońskich dowodzony przez płk. Franciszka Kubickiego cofał się w najlepszym ordynku, po drodze zmuszając niemieckie oddziały XIV Korpusu Pancernego do ucieczki z Głowaczowa.
Wisłę udało się przejść tylko części Brygady Wileńskiej i niezwyciężonej 13. Dywizji. Pokonywali ją pod Maciejowicami wpław, na tratwach, koniach, na drzwiach od stodół. I pokonali. Na prawym brzegu Wisły uformowała się zupełnie nowa wielka jednostka wojskowa. Płk Kaliński przygarniał wszystkich, którym udało się przejść Wisłę. Jakieś oddziały lotników, marynarzy z flotylli rzecznej, ułanów z Brygady Wileńskiej, niedobitki 44. i 45. pułków piechoty i najlepiej zachowany 43. pułk. Nikt nie wie, ilu ich było. Może trzy, może cztery, a może pięć tysięcy ludzi. Obsadzili 20-kilometrowy odcinek Wisły od Tarnowa po Maciejowice. 11 września zatrzymali tu 10. niemiecką armię, która także próbowała pokonać Wisłę z marszu. Zajęli i obsadzili Łaskarzew. I czekali na rozkazy. Ale rozkazów nie było. Była natomiast 3. Armia, która zbliżała się od strony Ryk, i było niemieckie lotnictwo, które nękało polskie oddziały ciągłymi nalotami.
W nocy z 16 na 17 września płk Kaliński zdecydował się podjąć marsz na pomoc walczącej Warszawie. Podobno takie rozkazy wydał przez radio naczelny wódz. I ruszyli. Aby mogli się oderwać od Niemców i atakującej ich dywizji gen. Wernera Kempfa, płk Kaliński zdecydował poświęcić Łaskarzew. Za skuteczną, wielogodzinną obronę miasteczko zapłaciło 70-procentowym zniszczeniem. Co więcej, wściekli Niemcy wyprowadzili wszystkich mieszkańców do Garwolina, gdzie przy kościele utworzyli obóz, bo chcieli dokonać masowej egzekucji łaskarzewian. Podobno jakimś cudem uratował Polaków miejscowy ksiądz.
Kilkutysięczna grupa płk. Kalińskiego ruszyła na Warszawę. Szli bez jedzenia, bo od kilku już dni walczyli bez taborów, które zostały za Wisłą. Szli bez map. Ci, którzy przeszli tę drogę lasami, przecinkami, przeżyli dramat oddziałów wpadających na siebie w ciemnościach, błądzących w puszczy, wycofujących się w ciszy na błysk światła lub szczęk broni, zapamiętali to jako apokalipsę.
18 września wieczorem pierwsze oddziały doszły do Falenicy. Płk Kaliński zdecydował, że z marszu ruszą na Warszawę. Był spokojny. Kilka dni wcześniej wysłał łącznika do Warszawy, by od strony Wału Miedzeszyńskiego czekały na jego grupę polskie placówki. Łącznik wrócił z zapewnieniem, że wszystko gotowe. Warszawa czekała. Nakazał więc ułanom przywiązać konie do drzew. I ruszyli. Po chwili miało się okazać, że miejscowa ludność otoczyła posesje drutem kolczastym. Uznali, że to nie jest ich wojna. W ciemnościach taka droga, ścieżkami wśród drutu kolczastego, była nie do pokonania. Po chwili się okazało, że konie zerwały się z więzów i rżąc radośnie, dogoniły ułanów. Wzruszeni żołnierze płakali, ale nie zmieniło to faktu, że to obudziło Niemców. Płk Kaliński nakazał wycofanie i wysłał zwiad oficerski. Wrócili po kilku godzinach. Nad Wisłą byli Niemcy. Wał Miedzeszyński nie został obsadzony.
19 września w Falenicy doszło do bitwy. Zapomnianej. Niemcy opisali ją jeszcze w czasie wojny, poświęcając całe rozdziały polskiemu bohaterstwu. Polacy zdołali zniszczyć kilkanaście czołgów i w czterokrotnych kontratakach wypchnąć Niemców z Falenicy. Całodzienną walkę przerwał zmierzch. W nocy wobec kończącej się amunicji płk Władysław Kaliński rozkazał, by żołnierze przerwali walki i próbowali indywidualnie się przedostać do Warszawy. Do stolicy jakimś cudem udało się dostać przez Wisłę 200 żołnierzom, w tym płk. Kalińskiemu i płk. Kubickiemu. Reszta próbujących dotrzeć do rzeki zginęła w młodniakach na polach Zerzenia i Błot albo dostała się do niewoli. Nie wiadomo, ilu żołnierzy zginęło. Można jedynie szacować straty. Niemcy twierdzą, że do niewoli dostało się po bitwie 1700 Polaków. Liczba rannych i poległych jest praktycznie nie do ustalenia. Wiadomo tylko, że gdy w 1946 r. społeczność falenicka postanowiła utworzyć cmentarz dla polskich żołnierzy, to tylko w Falenicy ekshumowano 50, a na terenie gminy ponad 500 zwłok.
Podobno podczas próby dotarcia do Wisły 20 września w miejscowości Zerzeń poległo 140 Polaków. Ilu utonęło w Wiśle, nie wie nikt. Trudno, przytaczając te szacunki poległych, nie pamiętać, że straty wielkiej trzydniowej bitwy pod Kockiem, jeśli liczyć pochowanych w Kocku i Woli Gułowskiej, wynoszą ok. 230 zabitych, a straty w bitwie pod Falenicą są porównywalne z bitwą pod Lenino czy bitwą o Monte Cassino. Nie chodzi o wielkość strat. Chodzi o jakość naszej pamięci, która po 70 latach skłonna jest do wybierania z historii września tylko tych rozdziałów, które dadzą się przerobić na film. Może więc warto dziś, w rocznicę wybuchu wojny, przypomnieć także inne, mniej filmowe, za to prawdziwe rozdziały.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.