Gra w historię

Dodano:   /  Zmieniono: 
Im mocniej historia drapie w gardle, tym jest bliższa, piękniejsza i prawdziwsza. Dawniej ludzie kupowali kosyniera spod Racławic czapką krakuską zatykającego rosyjską armatę. Po latach znakomicie szedł ułan z panienką pod okienkiem. Potem przyszła era czerwonych maków i wykorzystanego polskiego żołnierza. Dzisiaj najbardziej wzrusza nas mały powstaniec w zbyt dużej panterce, za dużych butach i w spadającym na oczy hełmie. Cały dramat naszej nieszczęsnej najnowszej historii zdaje się być zaklęty w tej postaci dzieciaka gotowego do walki o Polskę wielkim zdobycznym pistoletem maszynowym.

Na rynku pojawiła się niedawno gra planszowa „Mali powstańcy". Jest próbą, jak informują jej autorzy i producenci, „przeniesienia na planszę funkcjonowania harcerskiej poczty polowej, która działała podczas powstania warszawskiego. Młodzi harcerze – jak słusznie stwierdzają autorzy – przenosili pocztę i rozkazy między oddziałami powstańczymi, pomagając w ten sposób w walce z okupantem”. Celem tej gry jest dostarczenie jak największej liczby rozkazów, przy czym „jeśli rozkaz nie zostanie doręczony na czas, oddziały powstańcze mogą stracić poszczególne obiekty, a nawet całe dzielnice – ostrzegają autorzy. Jeśli zaś zbyt wiele dzielnic zostanie zajętych przez oddziały wroga, gra kończy się porażką wszystkich graczy”. Tego już autorzy nie piszą, ale należy rozumieć, że jeśli wszystkie rozkazy zostaną dostarczone na czas, gra się kończy? Ale czym? Zwycięstwem wszystkich graczy? Czyli sukcesem powstania?

Oczywiście, to tylko gra w historię. Ale mimowolna sugestia zawarta nawet w grze planszowej, że powodzenie powstania w jakimkolwiek stopniu zależało od tych dzieci, wydaje się grubym nadużyciem. To powstanie już w chwili wybuchu skazane było na klęskę, a setki dzieci na przedwczesną, niesprawiedliwą śmierć bez względu na to, ile i jak szybko dostarczone zostaną rozkazy. Prawda w kwestii powstańczej łączności brzmi po prostu kompromitująco. Bo do łączności na wojnie służą nie dzieci, nie łącznicy czy łączniczki, nie ludzie przebiegający kanałami z dzielnicy do dzielnicy, ale urządzenia łączności przewodowej i bezprzewodowej, czyli telefony i radiostacje. Ale skąd mieliśmy w okupowanej Warszawie wziąć radiostacje?

Powstańcza Warszawa dysponowała dziesięcioma sprawnymi radiostacjami. Nie trzeba było wysyłać w śmiertelnie niebezpieczne misje łączniczek i kilkunastoletnich harcerzy do innych, oddalonych dzielnic. Nie trzeba było skazywać tych dzieci na kule niemieckich „gołębiarzy", strzelców wyborowych. Wystarczyło nawiązać łączność radiową. Dlaczego tak się nie stało? Dlaczego zginęły setki łączniczek i łączników? Ano dlatego, co ujawnia Zbigniew S. Siemaszko, że w polskich regulaminach wojskowych komu innemu podlegały radiostacje, a komu innemu szyfranci. Stały więc bezużyteczne, bo szyfranci byli gdzie indziej, a radiostacje gdzie indziej.

Słynne dwukrotne próby dwustronnego przebicia się przez Dworzec Gdański i połączeniaŻoliborza i Starówki 19-20 i 21-22 sierpnia nie powiodły się, bo nie udało się przez łączników uzgodnić pełnej synchronizacji ataku na niemieckie pozycje. Różnica w czasie obu ataków wynosiła półtorej godziny. Tym samym wielka operacja zakończyła się klęską, a straty powstańcze sięgnęły 80 proc. atakujących. Trudno o przykład większej nieudolności. A przecież wystarczyło włączyć obie radiostacje. Jak wiadomo, z braku łączności radiowej wprowadzono łączność wzrokową, to znaczy przez wywieszanie polskich flag wskazywano przybywającym łącznikom miejsce stacjonowania polskich placówek. Do dzisiaj widok bram, barykad i budynków na zdjęciach z powstania, wyróżnionych polską flagą, drapie nas w gardle historycznym wzruszeniem. I być może warto ujawnić, że to, co nas dziś wzrusza i emocjonuje, wówczas stało się powstańczym przekleństwem. Bo te polskie flagi dla niemieckiego lotnictwa były pierwszymi drogowskazami prowadzącymi na polskie pozycje. I zapewne do dzisiaj Niemcy nie potrafią zrozumieć, dlaczego Polacy sami wskazywali im cele bombardowań.

Można wymyślać i produkować różne nowe gry planszowe typu „Mali powstańcy" czy „Mały kacetowiec”. Nietrudno sobie wyobrazić reguły tej ostatniej: „Wyrzuciłeś szóstkę, trafiłeś z tyfusem do rewiru (szpitala), pauzujesz trzy kolejki. Wyrzuciłeś dwójkę, idziesz do gazu i wypadasz z gry. Wyrzuciłeś czwórkę, znalazłeś bombę atomową, niemiecka załoga obozu w popłochu ucieka. Jesteś zwycięzcą!”. To takie proste. Niestety, historia rzadko bywa taka prosta. Można ją opowiadać przez wydarzenia bitewne i czyny bohaterskie, ale można też szukać niepozornej, często gdzieś schowanej czy zagubionej prawdy, która nagle staje się kluczem do zrozumienia, np. dlaczego w powstaniu zginęło tak wielu małych powstańców.

Być może ktoś kiedyś opowie prawdziwie historię powstania warszawskiego, historię okupacji i wojny Polaków z Polakami czy choćby historię tragicznego września.Nie będzie w niej mowy o naczelnych wodzach i prezydentach, lecz tylko próba odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że 35-milionowe państwo zdołało wysłać na front przeciwko półtoramilionowej armii niemieckiej – co ustalił prof. Jerzy Łojek – ledwie 687 tys. żołnierzy. Jak to się stało, skoro mieliśmy broń dla 2,5 mln ludzi, a zapasy amunicji na trzy miesiące walki. W tej historii mowa będzie o dwóch wojnach: pierwszej z Niemcami, którą sromotnie przegraliśmy, i drugiej, którą przegraliśmy, zanim się zaczęła ta pierwsza.

W tej wojnie okaże się, że chleb dla Armii Pomorze i Armii Poznań pieczono w Warszawie (pół miliona porcji), a więc żołnierze nigdy nie zobaczyli tego pieczywa. W tej historii się okaże, że nasza logistyka skazywała nas na klęskę z braku amunicji (choć tak naprawdę mieliśmy jej pod dostatkiem), z braku transportu (bo zawierzyliśmy wyłącznie kolei), z braku łączności (bo 5 września całkowicie zrezygnowaliśmy z łączności radiowej, a tym samym nie mieliśmy jakiegokolwiek rozpoznania operacyjnego, ponieważ w niemieckie ręce pod Częstochową wpadły kody szyfrowe – a jakoś zapomnieliśmy o kodach rezerwowych).

W tej prawdziwej historii pojawią się zupełnie inni ludzie, ci, którym historia przyznała rację, np. attaché militaire w Berlinie płk Antoni Szymański, który w połowie sierpnia 1939 roku wysłał do Warszawy tajny raport. Informował w nim, że Niemcy uderzą na całej długości granic dokładnie 1 września. Na tym raporcie ludzie odpowiedzialni za Polskę napisali: „Oto przykład panikarstwa". Pojawi się też pewnie kapitan Jerzy Niezbrzycki, szef wywiadu na Rosję, który wezwany do raportu meldował 6 września, że Sowiety niewątpliwie uderzą. Został odesłany z zarzutem siania defetyzmu. Pojawi się najpewniej gen. Ludomił Rayski, szef polskiego lotnictwa, który już w październiku 1938 r. zgłosił swoją dymisję, by nie być łączonym z nieudolną ekipą zbliżającej się klęski. Podobnie z zaszczytnej funkcji szefa sztabu Armii Poznań zrezygnował ppłk Stefan Mossor, który po zapoznaniu się z planami naczelnego dowództwa rzucił w twarz naczelnemu wodzowi, że w podobnych warunkach nie ma mowy o wojnie, lecz tylko o bezprzykładnej klęsce.

Może gdybyśmy kiedyś opowiedzieli prawdziwie naszemu narodowi najnowszą historię z innymi rozdziałami i innymi bohaterami, nikt by nie produkował fałszywych planszowych gier w historię, bo Polacy po prostu nie chcieliby już w nie grać.

Więcej możesz przeczytać w 4/2010 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.