„Iwaszkiewicz – to zero o idealnej próżni" – pisał o nim Tadeusz Peiper. „Iwaszkiewicz to globtroter, pederasta, dyplomata, smakosz, poeta i pionek” – scharakteryzował go Leopold Tyrmand w swym dzienniku. Stefan Kisielewski poświęcił mu kilka zdań w swym „Abecadle Kisiela”: „Wybitny pisarz. Świniowaty moim zdaniem. Zawsze mi wnioski przeciwko cenzurze skreślał i żadnego gadania nie było. A jak mu coś mówiłem, odpowiadał: "Drogi panie, niech pan mi nie opowiada głupstw, pan wie, gdzie żyjemy?". I nic nie zrobił nigdy. Nie lubiłem go”. Szczerze mówiąc, gdy dzisiaj historia może już zajrzeć do tajnych dokumentów powojennego środowiska polskich literatów, gdy można pełnym głosem rozprawiać o inwigilacji, prześladowaniach, aresztowaniach jednych i premiowaniu, nagradzaniu oraz wyróżnianiu drugich, obraz Iwaszkiewicza, wyrachowanego oportunisty i konformisty, zdaje się nie podlegać dyskusji.
„Bo ty jesteś, Jaroszku, z rodu kniaź służebny i choć pochlebców otacza cię zgraja, Polska nigdy dotąd nie miała takiego lokaja" – pisano w anonimowych wierszach, które obiegały Warszawę. „Ale mimo że bez granic się upodlał, nie dali mu jednak Nobla” – dodawano. Trudno bowiem było pojąć, jak to możliwe, by człowiek, który przed laty był sekretarzem marszałka Sejmu Macieja Rataja, który przez dobrych kilka lat służył w polskiej piłsudczykowskiej dyplomacji na zagranicznych placówkach w Kopenhadze i Brukseli, który po „Pannach z Wilka” i „Brzezinie”, uznanych za arcydzieła polskiej nowelistyki, cieszył się sławą doskonałego pisarza, nagle po wojnie tak dalece i tak jednoznacznie przeszedł na drugą, znienawidzoną, komunistyczną stronę. Został, można powiedzieć, etatowym prezesem Związku Literatów Polskich i Związku Zawodowego Literatów Polskich. Był posłem na Sejm, przewodniczącym Polskiego Komitetu Obrońców Pokoju oraz – w latach PRL – trzykrotnym laureatem Nagrody Państwowej I stopnia (w tym w roku 1952 i 1954) i laureatem Międzynarodowej Leninowskiej Nagrody Pokoju „za utrwalanie pokoju między narodami”. W 1964 r. Jarosław Iwaszkiewicz został odznaczony Orderem Budowniczych Polski Ludowej. Niby nic takiego przy innych zaszczytach i tylu innych odznaczeniach. Jeśli jednak pamiętać, że był to rok głośnego Listu 34, w którym polscy pisarze po raz pierwszy wypowiadają się przeciwko cenzurze i ograniczeniom przydziału papieru na druk książek i czasopism, to odznaczenie owo nabiera nieco innej treści. Jeśli pamiętać dalej, że to rok głośnego i haniebnego procesu Melchiora Wańkowicza, który notabene zakazał rodzinie wszelkich prób interwencji w swojej sprawie u Iwaszkiewicza (u każdego, nawet Jerzego Putramenta, byle nie u Iwaszkiewicza), to pozycja i funkcja prezesa Związku Literatów wydaje się godna pożałowania. Pamiętajmy, że pretensje zgłoszone np. w 1964 r. przez Władysława Gomułkę wobec pisarzy: „Widzimy i bolą nas poważne słabości naszej literatury, a nade wszystko oderwanie wielu pisarzy od głównego nurtu życia narodu”, nie dotyczyły Iwaszkiewicza. Wspomniany wyżej Melchior Wańkowicz zapisał w swych notatkach więziennych pod hasłem „Iwaszkiewicz”: „Należy rozróżnićpisarza i prezesa. W swoim pisaniu jest zupełnie inny”.
Czy jednak można rozróżnić te dwie role jednego człowieka? Wielkiego – być może – pisarza, a jednocześnie postaci, która na jednym ze zjazdów delegatów Obrońców Pokoju „napadła" na Sołżenicyna, nazywając go trzeciorzędnym pismakiem, a przyznanie mu Nagrody Nobla – polityczną hecą. Czy można pominąć milczeniem jego podpis pod wnioskami o usunięcie ze Związku Literatów Polskich wielu kolegów pisarzy, choćby w 1968 r. Pawła Jasienicy, Stefana Kisielewskiego (za „dyktaturę ciemniaków”) czy Januarego Grzędzińskiego? Czy można przejść obojętnie wobec protestów pisarzy zagranicznych wytykających mu w Wiedniu na spotkaniu Pen Clubu złe reprezentowanie środowiska, dopuszczanie do procesów pisarzy, brak obrony lub niekonsekwentną ich obronę, niewalczenie o wolność słowa? „Nie lubił zajmowania zdecydowanego stanowiska, zrażania władz, bał się też o własny majątek, o Stawisko, które mogli mu zabrać. (…) Przede wszystkim właśnie dla ratowania swojej posiadłości został posłem, potem prezesem, laureatem Orderu Budowniczych Polski Ludowej, przyjacielem górników” – napisała o Iwaszkiewiczu Joanna Siedlecka.
Pytanie, kim naprawdę był Jarosław Iwaszkiewicz, w co naprawdę wierzył i o co naprawdę walczył, bo trudno uwierzyć, że chodziło tylko o Stawisko, zapewne na zawsze pozostanie bez odpowiedzi. Jego tak długo oczekiwane „Dzienniki" nie zawierają, jak mi się zdaje, żadnego jednoznacznego wyjaśnienia. Są takie jak sam Iwaszkiewicz – wobec tych pytań i tych wątpliwości, wobec wszelkich spraw trudnych pozostają gdzieś obok. Nie ma w nich niczego o historii, którą żyli Polska i Polacy. Nie ma w nich ani Macieja Rataja, z którym był związany, ani Piłsudskiego. W tych zapiskach nie zdarzył się zamach majowy, nie wkroczyliśmy na Zaolzie; próżno w nich szukać wodzów naczelnych, nie ma premierów ani prezydentów. Jest wojna i maleńki fragment wrześniowej tułaczki samego Iwaszkiewicza, udramatyzowanej tęsknotą za Stawiskiem. Nie ma winnych klęski ani bohaterów. Znamienny wydaje się zapis ze stycznia roku 1945: „Wpadam jak bomba do Poli, która jest jeszcze nieubrana, i wołam: "Są Rosjanie w Brwinowie". Niedaje mi wiary. Wypadamy przed dom wszyscy i oglądamy jadące czołgi. (…) Ulga jest tak wielka, że natychmiast przychodzi fala pisania. Zamykam się (...) i od jednego zamachu kończę cały rozdział. Melduję o tym Poli. Jest na mnie oburzona. – Właściwie mówiąc – powiada – ciebie nic nie obchodzi oprócz twojego pisania. Odpowiadam jej: "Czyż tak nie powinno być?"”.
Jak się wydaje, dzienniki Iwaszkiewicza, znakomicie ważne dla jego prób literackich, niewiele pożytku przynoszą historii. Nie ma w nich nawet tego, co mogłoby zaświadczać na korzyść pisarza, tego, co mogłoby go tłumaczyć i usprawiedliwiać. I tak, historii znany jest nieopublikowany list Jarosława Iwaszkiewicza złożony w maju 1946 r. na ręce wszechpotężnego w świecie kultury Jerzego Borejszy (założyciela i prezesa Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik"), a odnaleziony przez prof. Henryka Słabka. Iwaszkiewicz przestrzega w nim rządzących przed – jak pisze prof. Słabek – „pułapkami triumfalizmu”. Przestrzega także opozycję, tych, którzy łudzili się, że Polska zniknie, jeśli nie będzie ich Polską: „Ten grzech obraca się przeciwko nim samym. Polska będzie Polską bez nich i poza nimi – a nawet przeciwko nim. Polska jest wieczna”. To zupełnie nieznany Iwaszkiewicz – mediujący, szukający dróg porozumienia społecznego, Iwaszkiewicz, chciałoby się powiedzieć, walczący. Lecz śladów tej walki i śladów tej pasji trudno się doszukać w jego dotychczas wydanych „Dziennikach”.
Być może dopiero po ukazaniu się trzeciego tomu „Dzienników", obejmujących lata najtrudniejsze, 1964-1980, można się będzie pokusić o próbę odpowiedzi na pytanie, czy rację mają ci, którzy pytani o to, dlaczego tak ostro oceniano polityczną ugodowość Iwaszkiewicza, odpowiadają jak Andrzej Zawada: „Bo wielki. W jego cieniu łatwiej schować swój własny, bardziej powszedni konformizm”. Czy też prawda leży po stronie tych, którzy za Tyrmandem twierdzą, że „Iwaszkiewicz jest jednym z najgenialniejszych ludzi w Polsce. W 1945 r. powiedział sobie: Moim życiowym celem jest utrzymanie Stawiska. Może być komunizm, nie wiadomo co, a ja muszę je mieć. Postanowił zostać w komunizmie obszarnikiem i dostał za to Polonia Restituta”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.