Martyna S. sprowadziła śmiercionośną substancję DNP przez internet. Wysłała e-maila: „Witam. Chciałabym zamówić 1 opakowanie (50 sztuk). Ja już kiedyś brałam, wiem wszystko. Paczka na adres kiosku Ruchu, Warszawa, ul. Targowa…”. Brat dziewczyny akurat był w tym kiosku, gdy 12 maja 2013 r. kurier przyniósł przesyłkę. Siostra zapłaciła 160 zł, nie powiedziała mu, co jest w środku. Nie wiadomo, skąd u 20-latki wzięła się obsesja odchudzania. Nie miała problemów z nadwagą, przy wzroście 164 cm ważyła 54 kg. Wiadomo, że w internecie można kupić dowolną ilość tej trucizny od anonimowego sprzedawcy (więcej o tym procederze piszemy na str. 42). Przesyłkę przynosi kurier, płaci się przy odbiorze.
Śmierć w męczarniach
Cztery dni później Martyna, która już nie mieszkała z matką, zatelefonowała do niej, że bardzo źle się czuje, ma gorączkę, nie może oddychać, a woda paruje z niej tak, jakby ktoś ją prasował na mokro. Była 11 rano, Teresa S. zapisała córkę do przychodni. Ponieważ Martyna nie była w stanie stanąć za ladą w kiosku Ruchu, gdzie pracowała, matka wraz synem maturzystą przejęli te obowiązki.
Lekarz pierwszego kontaktu nie potrafił postawić diagnozy i dał pacjentce skierowanie do szpitala. Nie wiadomo, dlaczego Martyna nie pojechała tam od razu, tylko wróciła do mieszkania, które wynajmowała z trzema koleżankami. Jej stan wyraźnie się pogarszał, o czym świadczą SMS-y wysyłane do znajomych: „Coś jest nie tak, temperatura mi skacze do 40 stopni”, „W kółko mi gorąco, brakuje powietrza. Chyba nie dojadę do szpitala, padnę gdzieś po drodze”. Koleżanki nie wezwały jednak pogotowia. Martyna w izbie przyjęć szpitala znalazła się koło godz. 17.
Zgłosiła dyżurnemu lekarzowi, że się poci, ma duszności. Zaprzeczyła, aby przyjmowała jakieś leki czy suplementy. W karcie choroby odnotowano drżenie rąk, sztywnienie mięśni i wysoką gorączkę z nieznanej przyczyny. O północy pacjentka straciła przytomność. Nadal bezskutecznie szukano przyczyny zapaści, wielokrotnie odsączając z dróg oddechowych pienistą krwawą ciecz. Potem chora wpadła w drugą skrajność – znaczne pobudzenie, wręcz agresywność wobec pielęgniarek. Z rurki intubacyjnej chlustała krew. Pacjentkę trzeba było unieruchomić pasami. Podczas ostatniej próby reanimacyjnej lekarze zajrzeli do jej torebki. Znaleźli tam otwarte opakowanie z kapsułkami DNP. Zostało już tylko kilka. Martyna S. zmarła o czwartej nad ranem. Konsultant z toksykologii powiedział, że nie było dla niej ratunku.
Związek chemiczny dinitrofenol może być stosowany jako herbicyd oraz do produkcji bojowych środków trujących. Używali go Amerykanie w czasie wojny w Wietnamie. Jak informują toksykolodzy z Instytutu Ekspertyz Sądowych, substancja używana przy odchudzaniu rzeczywiście błyskawicznie spala tłuszcz. Ale podczas tego procesu wytwarza się bardzo duża ilość ciepła. Jeśli organizm nie może go odprowadzić, dochodzi do silnego przegrzania krwi, zaburzenia metabolizmu i często nieodwracalnego, śmiertelnego uszkodzenia narządów wewnętrznych. Nie ma odtrutki na DNP. – Czy swojej córce też by pan podał tę substancję? – zapytała oskarżonego Macieja Ż. matka Martyny S. na pierwszej rozprawie. 20-latka zmarła, bo jej organizm wprost się ugotował po połknięciu zabójczych pigułek na odchudzanie reklamowanych w internecie pod nazwą DNP.
– Tak – odpowiedział uśmiechnięty Ż., patrząc zrozpaczonej kobiecie prosto w oczy. W czasie rozprawy oskarżony będzie minami prowokował matkę swojej ofiary. Pani S. powie potem na sądowym korytarzu: – On się zachowuje tak, jakby chciał mi powiedzieć: „Nic mi nie zrobisz”. Prokurator oskarżył 42-letniego Macieja Ż. ze Zgierza o nielegalne wyrabianie i sprzedaż szkodliwych dla zdrowia środków odchudzających, zawierających dinitrofenol, a także o nieumyślne spowodowanie śmierci Martyny S. i narażenie co najmniej kilkunastu osób na niebezpieczeństwo utraty życia w następstwie sprzedaży im DNP. Maciej Ż. nie przyznał się do winy. Czterokrotnie przesłuchiwany za każdym razem odmawiał odpowiedzi. W ostatnim słowie odpowiedzialność za śmierć dziewczyny zrzucił na złą opiekę medyczną. W ubiegłym tygodniu za rozprowadzanie nielegalnych tabletek otrzymał wyrok: pięć lat więzienia i 10 tys. zł grzywny.
Broń chemiczna
Nazajutrz po śmierci 20-latki do jej matki Teresy S. przyszły koleżanki córki, z którymi Martyna wynajmowała na mieście pokój. Koniecznie chciały przejrzeć laptop używany przez 20-latkę. Jej matka nie wpuściła ich do mieszkania. Nie tolerowała towarzystwa, w którym Martyna obracała się od kilku miesięcy, oskarżała koleżanki, że nie wezwały pogotowia, gdy dziewczyna zlana potem leżała bez sił na łóżku. Niechęć była wzajemna. Gdy rozpoczęło się dochodzenie, jedna ze współmieszkanek powiedziała w prokuraturze, że Martyna chciała popełnić samobójstwo, gdyż matka alkoholiczka nie dawała jej żyć. Myślała o tym nawet w szpitalu, dlatego zabrała tam jakieś tabletki. A wcześniej przeszła bulimię i nadal była przekonana, że jest gruba.
– Nie miałyśmy pojęcia, co bierze – twierdziły przesłuchiwane dziewczyny. – Kłamią! – przekonywała prokuratora Teresa S. – Możliwe, że to one namówiły Martynę do brania tego świństwa. Albo same próbowały. Dlatego chciały zatrzeć w laptopie jakieś tropy. Nadal nie był znany śledczym ani producent, ani sprzedawca trucizny na odchudzanie. W tym czasie w Krakowie trwało śledztwo w sprawie nielegalnego handlu bronią. Wśród podejrzanych był wspomniany Maciej Ż., technik samochodowy ze Zgierza, rzekomo pracujący w prywatnej firmie (nie pamiętał jej nazwy) jako kierowca. Przeprowadzono rewizję w jego mieszkaniu. Poza poszukiwanymi lufami do karabinów krakowscy policjanci znaleźli linię technologiczną do produkcji środków farmakologicznych bez wymaganego pozwolenia. Produkcja polegała na mieszaniu DNP z innym chemikaliami. Specyfik był sprzedawany jako radykalnie skuteczny środek na odchudzanie.
Maciej Ż. reklamował swoje produkty w internetowych serwisach aukcyjnych i na innych stronach, m.in. dla kulturystów. Nie informował tam o szkodliwości DNP, choć mając doświadczenie wojskowe w jednostce chemicznej, doskonale wiedział, czym grozi zażywanie tej substancji. Śledczy znaleźli kilkadziesiąt opakowań kapsułek przygotowanych już do sprzedaży oraz adresy osób, które nabywały te produkty, a także potwierdzenia zapłaty za przesłane paczki.
W marcu 2013 r. Komenda Wojewódzka Policji w Krakowie zwróciła się do naczelnika Wydziału Kryminalnego Komendy Powiatowej w Zgierzu o dokładne przesłuchanie Macieja Ż., jeszcze jako świadka. Przyznał się do produkcji kapsułek zawierających dinitrofenol. Substancję czynną kupował w hurtowni odczynników chemicznych. Następnie suszył, dodawał mąkę kukurydzianą, dzielił na porcje. Do opakowania nie dołączał instrukcji, jak zażywać, gdyż nie miał o tym pojęcia. Naklejki przygotowywał według swojego pomysłu na drukarce. Niczego nigdzie nie zatwierdzał, bo, jak mówił, produkcja była w fazie eksperymentu. Nie był w stanie określić liczby sprzedanych kapsułek. Sprzedawał za pomocą poczty pantoflowej, wyłącznie znajomym. Ci znajomi kupowali dla swoich znajomych. Jedno opakowanie zawierające 50 sztuk kosztowało ok. 150 zł (bez kosztów przesyłki). Twierdził, że miał na tym przebicie 300-400 proc. Na pytanie, dlaczego to robił, odpowiedział: – Produkcja miała mi pomóc w eksperymentowaniu na samym sobie w kwestii schudnięcia za pomocą substancji chemicznych. Znałem DNP jako środek do impregnacji drewna. O tym, że u człowieka przyspiesza metabolizm, wyczytałem w internecie.
Potrzebował też pieniędzy na swoje wynalazki w innej dziedzinie. Choć z wykształcenia jest technikiem samochodowym, założył firmę, która zajmuje się wprowadzaniem nowych technologii, m.in. w zakresie odnawialnych źródeł energii. Konkretnie chodziło mu o wynalezienie ekologicznego wiatraka typu wat (notabene dawno już się go stosuje). Maciej Ż. usłyszał zarzut wprowadzenia do obrotu niedozwolonych środków farmakologicznych stanowiących zagrożenie dla życia i zdrowia wielu osób. Nie przyznał się i odmówił składania wyjaśnień. Prokuratura wystąpiła do sądu o areszt. Uzasadniała to obawą przed matactwem Macieja Ż., który mógł wpływać na zeznania swoich klientów.
Przesłuchiwano ich według listy znalezionej w mieszkaniu producenta. Byli to zazwyczaj ludzie w wieku 17-21 lat. Często już się nie uczyli, ale też nie pracowali. Marzyli o karierze modela, kulturysty, tancerza na turniejach w rodzaju „Mam talent”, prezentera mody. Odpowiadali ostrożnie: „Nie wykluczam, że kupiłem DNP. Ja kupuję różnego rodzaju suplementy dla sylwetki sportowej, te używki są potrzebne, aby dobrze wyglądać. Dziś bez tego kariery się nie zrobi”. Niektórzy przyznawali się, że po połknięciu kilku kapsułek resztę wyrzucali, bo mieli dreszcze, było im bardzo gorąco. Rodzice za bardzo się dopytywali, czy czegoś nie zażywają. Przesłuchania trwały, gdy do krakowskiej prokuratury nadeszła pilna informacja o zgonie w Warszawie Martyny S. Oba śledztwa – krakowskie i warszawskie – zostały połączone. Maciej Ż. otrzymał nowy, bardzo poważny zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci 20-letniej dziewczyny. Nie przyznał się do popełnienia przestępstwa i odmówił składania wyjaśnień.
Portret z ram wyjęty
Przyprowadzony na pierwszą rozprawę przed Sądem Okręgowym w Warszawie śmiało omiatał wzrokiem nie tylko telewizyjne kamery, ale i matkę Martyny. Z twarzy nie schodził mu ironiczny uśmiech. Zgłosił wiosek, że zgadza się na ujawnienie swojego wizerunku i nazwiska. Jednakże sędzia Anna Nowakowska nie przystała na taką demonstrację. Uznała, że dziennikarskie relacje z procesu powinny być przekazywane z wyłączeniem danych osobowych i wizerunku oskarżonego. Maciej Ż. również w sądzie odmówił składania wyjaśnień i odpowiadania na pytania sądu oraz prokuratora. – Przynajmniej na tym etapie procesu – zastrzegł.
Teresa S., choć stanęła za barierką dla świadków bardzo zdeterminowana, nie mogła powstrzymać łez, gdy mówiła o utraconej córce. Oto obraz Martyny w oczach jej matki: bardzo dobra uczennica, z czerwonym paskiem. Za wyniki w nauce otrzymywała stypendium. Miała wielkie serce. Związana z kościelną fundacją, przez półtora roku chodziła do hospicjum. Zorganizowała 20 koncertów dla wychowanków domu dziecka, zbierała dla nich zabawki, kupowała je też za własne pieniądze. A równocześnie była żywiołowa, radosna, po maturze zamierzała jechać do Anglii do szkoły tańca. Już wysłała papiery, ale w 2012 r. zaczęła cierpieć na bóle kręgosłupa. Lekarze stwierdzili, że może pomóc tylko operacja. Trochę się podłamała, bo nie tylko musiała zrezygnować z tańców, ale i z biegania. A również na tym polu miała świetne wyniki, trener z AWF bardzo ją chwalił.
Teresa S., ekonomistka samotnie wychowująca troje dzieci (najstarsza córka na studiach medycznych, syn tegoroczny maturzysta), zadbała, aby Martyna, czekając na operację, nie siedziała w domu bezczynnie. Założyła jej firmę do prowadzenia kiosku Ruchu. Pomagała po przyjściu z pracy, aby córka nie tkwiła w okienku od rana do wieczora. Na kilka tygodni przed śmiercią Martyna wyprowadziła się z domu, chciała mieszkać z koleżankami w wynajętym pokoju. – Nie bardzo mi się to podobało – zeznała Teresa S. – ale z drugiej strony dziewczyna była dorosła, chciała spróbować innego życia. Jednakże martwiła mnie ta samodzielność, bo Martyna była bardzo ufna, naiwna, potrafiła wziąć kredyt dla będącej w potrzebie koleżanki, a ta się od niej odwróciła. W rezultacie pensja Martyny szła w dużej części na spłatę czyjegoś długu. Obrońca, opierając się na zeznaniach koleżanek Martyny, zwłaszcza jednej z nich, Magdy, usiłował przedstawić ofiarę oskarżonego w odmiennym, niekorzystnym świetle. Służyły temu pytania do Teresy S.: – Czy pani wiedziała, że córka pozostaje w związku partnerskim z kobietą?
– Nic o tym nie wiem. Nigdy nie zaobserwowałam u Martyny takich skłonności, zresztą miała chłopaka. Wiem, że tak zeznała w prokuraturze Magda, ale ona miała do mnie pretensje, bo kiedyś wyprosiłam ją z kiosku, gdy siedziała koło Martyny. Tam były pieniądze z utargu, nie ufałam obcej osobie. Poza tym Magda odzywała się do mnie wulgarnie. Podejrzewam, że pomówienie to zemsta, bo wniosłam o wszczęcie dochodzenia przeciwko współmieszkankom Martyny, które o kilka godzin opóźniły ratunek dla córki. Były od niej starsze, na pewno wiedziały, co jest przyczyną zapaści, i nie wezwały pogotowia. Może chodziło im o to, aby coś nie wyszło na jaw – odpowiedziała pani S. Teresa S. stwierdziła, że nie jest prawdą, co zeznała w czasie śledztwa owa Magda, jakoby Martyna chorowała na bulimię, musiała wyprowadzić się z domu, bo została wyrzucona („Rzekomo chciałam wynająć jej pokój”) i że nosiła się z zamiarem popełnienia samobójstwa. Opinię Teresy S. podtrzymał brat Martyny, rezolutny maturzysta. W odróżnieniu od idealizującej swoje dziecko matki przedstawił siostrę jako osobę „niepoważną, o szalonych pomysłach, która chciała mieć wszystko od razu, żadnego podporządkowania się rodzicom, a autorytetem byli raczej znajomi”. Potwierdził, że mama nie akceptowała nowych koleżanek Martyny, ale gdy trzeba było, pomagała córce, również finansowo, chodziły razem na zakupy.
Na następne rozprawy zostały wezwane osoby, które kupowały przez internet DNP wyprodukowany przez oskarżonego. Obserwatorzy procesu mieli okazję posłuchać młodych Polaków gotowych dla modnego wyglądu narazić swoje życie na śmiertelne niebezpieczeństwo. Ich zeznania nie odbiegały od opinii o DNP, które do dziś można przeczytać w internecie. Zresztą sam śmiercionośny produkt bez problemu można ciągle tam kupić. Dlatego Teresa S. boi się, że jej córka nie będzie ostatnią ofiarą śmiercionośnego procederu. Uważa, że pięć lat więzienia dla osoby odpowiedzialnej za śmierć Martyny to wyrok zdecydowanie zbyt niski, zapowiada więc apelację. – Maciej Ż. wyjdzie po połowie i dalej będzie handlował trucizną – komentowała orzeczenie na korytarzu sądowym.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.