Największy napad na bank w czasach PRL-u. Wpadli przez swoje żony

Największy napad na bank w czasach PRL-u. Wpadli przez swoje żony

Dodano:   /  Zmieniono: 
Największy napad na bank w czasach PRL-u. Wpadli przez swoje żony (fot. sxc.hu)Źródło:FreeImages.com
Mija 52 lata od największego napadu na bank w czasach PRL-u. Dokładnie 19 sierpnia 1962 roku w Wołowie złodzieje ukradli prawie 12,5 mln złotych - można przeczytać na nto.pl.
12,5 mln złotych ukradzionych wtedy z banku to ogromna suma - jeśli przyjąć, że średnia pensja była wtedy rzędu 1,6 tys. złotych, za tę kwotę można byłoby opłacić miesiąc pracy prawie 8 tys. osób. Skąd te przeliczenia? Cała suma znajdująca się w banku była przeznaczona na wypłaty dla mieszkańców Wołowa i okolic.

Pierwszą osobą, która zorientowała się co zaszło w banku przy placu Jana III Sobieskiego w Wołowie była sprzątaczka. Gdy dotarła rano do pracy nikt nie otworzył jej drzwi - zawsze robił to ochroniarz. Zdziwiona kobieta weszła do otwartego banku, w którym nie było nikogo. Dopiero w piwnicy znalazła związanego strażnika banku. Podjęto decyzję o wezwaniu milicji.

W trakcie swojej zmiany, strażnik koło północy wyszedł na obchód - wtedy właśnie został złapany przez złodziei, którzy pojawili się nie wiadomo skąd.

Włamywacze dobrze przygotowali się do napadu - zabrali ze sobą podnośnik samochodowy, dzięki któremu przebili się przez beton. Na nim umieścili stalową rurę z dospawaną metalową stopą i zaczęli podnosić lewarek. Po kilku minutach beton ustąpił i droga do skarbca była otwarta.

Ponieważ większość poszlak nie pozwalała na ustalenie sprawców (szukano np: osób, które kupowały podobny lewarek samochodowy), milicja wybrała inną metodę. Najpierw podała numery wszystkich zrabowanych nowych banknotów 500-złotowych do wszystkich sklepów w Polsce. Każdy sklepikarz miał obowiązek sprawdzać właśnie te banknoty.

Następnie, już decyzją prokuratury, podano nieprawdziwą informację na temat nadchodzącej wymiany banknotów. To sprowokowało rabusiów do pozbywania się banknotów. Po dwóch miesiącach, ich żony przyłapano gdy chciały płacić ukradzionymi banknotami 500-złotowymi.

Co ciekawe, gdyby nie fałszywa informacja z prokuratury, złodzieje prawdopodobnie nie zechcieliby tak szybko wydać gotówki. Jeszcze przed napadem ustalili, że ukradzione pieniądze nie będą ruszane przez kilka lat, do momentu aż cała sprawa przycichnie.

W trakcie dochodzenia wyszło na jaw, że szajce pomagał kasjer, Rudolf D., który powiedział złodziejom jak dostać się do skarbca i kiedy w banku będą znajdować się pieniądze. Głową operacji był Mieczysław F., monter instalacji alarmowych, który rok wcześniej zakładał alarm w wołowskim banku. Łącznie, w sprawę włamania zamieszanych było 7 osób.

Jak się okazało, dwójka włamywaczy dostała się do banku jeszcze w godzinach otwarcia - przeczekali w jednym z pomieszczeń do momentu, aż pojawił się strażnik pełniący nocną wartę. Następnie wpuścili swoich kolegów.

Złapanym na gorącym uczynku włamywaczom groziła kara śmierci - ostatecznie sąd okazał się łaskawszy dla Mieczysława F. i jego kompanii. On i czterej inni uczestnicy włamania otrzymali dożywocie, potem zamienione na 25 lat więzienia. 15 lat w więzieniu mieli spędzić dwaj inni wspólnicy.

Nto.pl