Tajna armia byłych nazistów

Tajna armia byłych nazistów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rok 1942. Pierwszy z lewej Adolf Heusinger, po wojnie w RFN czołowy oficer Bundeswehry 
Naziści tworzyli podwaliny najważniejszych instytucji RFN. 70 lat po wojnie historycy co rusz wyciągają z archiwów kolejne rewelacje. Najnowsza jest szokująca.

Ubezpieczenia – teczkę opatrzoną takim podpisem znalazł niedawno członek Niezależnej Komisji Historyków, która na zlecenie Federalnej Służby Wywiadowczej (BND) porządkuje tamtejsze archiwa. Nie przypuszczał, że zamiast listy polis znajdzie w teczce dokumenty, które wstrząsną opinią publiczną. Pożółkły 321-stronicowy raport, który przeleżał w piwnicy ponad 60 lat, mówi o przymierzu 2 tys. byłych oficerów Wehrmachtu i Waffen SS, którzy po drugiej wojnie światowej utworzyli tajną armię. Docelowo miała ona liczyć nawet 40 tys. żołnierzy, a jej zadaniem było stawienie czoła Sowietom, jeśli ci zdecydowaliby się zaatakować Niemcy Zachodnie. Jednostka została sformowana w 1949 r. bez wiedzy i zgody niemieckiego rządu, parlamentu czy okupacyjnych sił alianckich. – Fakt, że już na początku lat 50. Niemcy Zachodnie dysponowały organizacją obronną, to zupełnie nowa wiedza – mówi „Wprost” dr Agilolf Keßelring, człowiek, który odkrył teczkę z „Ubezpieczeniami”.

– Początki Bundeswehry to przecież rok 1955. Okazuje się, że wojsko nie znosi próżni. Dokumenty budzą niepokój. Wynika z nich, że niemiecki kanclerz Konrad Adenauer nie miał wiedzy o istnieniu paramilitarnego ugrupowania aż do roku 1951. Kiedy się o nim dowiedział, nie zrobił jednak nic, by je rozwiązać. Raport obnaża słabe punkty demokratycznych standardów Republiki Federalnej Niemiec. Albert Schnez, główny inspirator tajnego porozumienia,został później dowódcą wojsk lądowych RFN. Popierali go m.in. Hans Speidel, późniejszy dowódca sił NATO w Europie Środkowej, i Adolf Heusinger, pierwszy inspektor generalny Bundeswehry. Odkrycie po raz kolejny pokazuje, jak nazistowska przeszłość dogania współczesne Niemcy.

GESTAPO BOYS

Był 23 marca 1944 r., kiedy włoscy partyzanci zabili w okolicy Rzymu 33 niemieckich żołnierzy. Odwet był bezwzględny. Aresztowano 335 osób, w większości przypadkowych przechodniów, których ciężarówkami zawieziono do Jaskiń Ardeatyńskich. Prowadzono ich w małych grupkach i strzelano bez ostrzeżenia w plecy. Po masakrze zawalono wejście za pomocą ładunków wybuchowych. Zbrodnię tę uznano za jedną z największych masakr na ziemiach włoskich w okresie drugiej wojny światowej. Wśród Niemców, którzy bezpośrednio strzelali do cywilów, był niejaki Johannes Clemens, Hauptsturm­führer SS, którego wszyscy nazywali „tygrysem z Como”. Po wojnie nie tylko uniknął kary, ale znalazł zatrudnienie w zachodnioniemieckim wywiadzie. Podobnie jak Georg Wilimzig, który wraz z 300-osobowym szwadronem IV/2 wymordował w latach 1939-1945 w okupowanej Polsce tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci.

– Niemieckie archiwa kryją setki podobnych historii – mówi prof. Fabian Virchow z Uniwersytetu Nauk Stosowanych w Düsseldorfie. – Denazyfikacja w Niemczech okazała się kompletnie nieskuteczna, a byli zbrodniarze jeszcze przez długie lata obejmowali najwyższe państwowe posady. Już w latach 50. brytyjska prasa pisała o byłych nazistach zatrudnionych w niemieckich służbach wywiadowczych. Nazywała ich szyderczo „Gestapo Boys”. Adenauer przymykał na to oko. 1 grudnia 1953 r. na jego biurku wylądował raport sporządzony przez Reinharda Gehlena, szefa wywiadu. Informował w nim, że 40 jego pracowników ma za sobą przeszłość w SS. Adenauer niewiele sobie z tego robił, choć nie wiedział, że dokumentacja fałszowała obraz sytuacji. Dziś wiemy, że co najmniej 200 spośród 2450 pracowników wywiadu miało przeszłość nazistowską. Sam Gehlen, który przez 12 lat stał na czele tej instytucji, był w czasie wojny generałem Wehrmachtu. Jeszcze gorzej było w ministerstwie spraw zagranicznych. W 1952 r. funkcje na wysokich stanowiskach pełniło tam więcej byłych nazistów niż członków NSDAP za czasów Ribbentropa. Wśród powojennych ambasadorów RFN ośmiu miało nazistowską przeszłość. Jak donosi Norbert Frei w książce „Polityka wobec przeszłości”, co trzeci członek gabinetu Adenauera był członkiem nazistowskiej partii. Ówczesne władze RFN konieczność zatrudniania byłych nazistów uzasadniały brakiem nieobciążonych przeszłością fachowców. Kiedy w 2011 r. rząd Angeli Merkel zgodził się w końcu na otwarcie archiwów Federalnej Służby Wywiadowczej i powołał specjalną komisję do ich zbadania, na światło dzienne zaczęły wychodzić kolejne rewelacje. Wiemy na przykład, że jeszcze w połowie lat 60. dawni członkowie NSDAP zajmowali ponad 60 proc. wszystkich kierowniczych stanowisk w ministerstwie sprawiedliwości. – Nazistowska przeszłość nie stanowiła po wojnie żadnej przeszkody w karierze w wymiarze sprawiedliwości – powiedział kierujący Niezależną Komisją Historyków Manfred Görtemaker.

Nierzadko osoby podejrzewane o zbrodnie podczas drugiej wojny światowej były osądzane przez sędziów z nazistowską przeszłością. Autorzy raportu sprzed trzech lat podkreślają, że po zakończeniu wojny niemal żaden z sędziów i prokuratorów, którzy w czasach III Rzeszy wydawali niesprawiedliwe wyroki, nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Niechlubnym przykładem jest choćby Wolfgang Fränkel, prokurator generalny RFN od 1962 r., który w 1942 r. skazał na śmierć złodzieja damskiej torebki. Taryfy ulgowej nie stanowiła niska szkodliwość czynu ani fakt, że sprawca był ograniczony umysłowo. Jak się okazało, Fränkel wnioskował w czasie wojny o karę śmierci w 30 innych zwykle błahych sprawach (kradzież jedzenia, roweru etc.). Komisja Bundestagu, która badała sprawę, nie dopatrzyła się w postępowaniu sędziego i prokuratora żadnych uchybień.

Brytyjski dziennikarz Guy Walters w książce „Ścig ając zło” donosi, że nikomu prócz Izraelczyków specjalnie nie zależało na tropieniu zbrodniarzy. Zwłaszcza samym Niemcom. Jako dowód przytacza informację, że niemieckie służby wywiadowcze wiedziały, gdzie dokładnie przebywa Adolf Eichmann już w 1952 r., czyli osiem lat przed jego ujęciem. Trafił w ręce sprawiedliwości dopiero w roku 1960 i tylko dlatego, że Izraelczycy wzięli sprawy w swoje ręce.

TAJNA ARMIA

Nikt dziś nie ma wątpliwości, że denazyfikacja przeprowadzona zaraz po wojnie zakończyła się klęską. Prof. Anna Wolff-Powęska, dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu i autorka książki „Pamięć – brzemię i uwolnienie. Niemcy wobec nazistowskiej przeszłości (1945-2010)”, nazywa ją wręcz nieudanym eksperymentem. – Zamierzenia zwycięskich mocarstw były bardzo szczytne. Od razu pojawiły się jednak wątpliwości. Przede wszystkim kogo karać, elity przestępcze czy cały naród? Osoby wydające czy wykonujące rozkazy? We wszystkich dziedzinach doskwierał dramatyczny brak fachowców. Gdyby zdenazyfikować nauczycieli, z których większość była nazistami, nie byłoby niemieckiego szkolnictwa. To dlatego alianci od samego początku napotykali opór społeczeństwa. Niemcy uważali, że są karani w sposób kolektywny – tłumaczy profesor.

We wszystkich strefach okupacyjnych z wyjątkiem radzieckiej mieszkańcy, którzy ukończyli 18. rok życia, musieli wypełnić ankiety zawierające 131 pytań. 99 z nich dotyczyło stosunku do nazizmu. Było to ogromne wyzwanie logistyczne. – Tylko w amerykańskiej strefie okupacyjnej było do sprawdzenia 13 mln ankiet. W tym celu powstało 545 izb orzekających, w których zatrudniono 20 tys. osób. Od samego początku część kompetencji trzeba było zlecić niemieckim izbom orzekającym. W efekcie to nie sądy rozstrzygały o winie, tylko niemieckie izby orzekające udowadniały niewinność – mówi „Wprost” prof. Wolff-Powęska. Efekt był taki, że 95 proc. postępowań umorzono, a wielu badanych przez komisje denazyfikacyjne otrzymało dokumenty oczyszczające z zarzucanych im win. Nazywano je „Persilscheine”, od nazwy popularnego proszku do prania. Konrad Adenauer, pierwszy kanclerz Niemiec Zachodnich, nie zamierzał dzielić społeczeństwa. Nie chciał, by dopiero co powstający system demokratyczny skazał się na wewnętrzną opozycję w postaci zepchniętych na margines byłych sympatyków Hitlera. Jego nadrzędnym celem było stworzenie zjednoczonego i spójnego państwa. Przykładem postawienia grubej kreski wobec przeszłości była uchwalona już w 1949 r. ustawa o amnestii, z której skorzystało 800 tys. osób już ukaranych bądź takich, wobec których toczyły się postępowania.

– Pora przestać węszyć za nazistami. Jeśli raz zaczniemy, nie wiadomo, dokąd nas to zaprowadzi – powiedział kanclerz dwa lata później. Wiedział, co mówi. Jedna trzecia pracowników jego gabinetu oraz znaczny procent pracowników służby cywilnej, sądownictwa i MSZ stanowili dawni funkcjonariusze NSDAP. Mało tego, jeden z autorów ustaw norymberskich i architekt hitlerowskiego prawa Hans Globke został w latach 1953-1963 szefem Urzędu Kanclerskiego. W takim kontekście historycznym Albert Schnez, przyszły dowódca sił lądowych RFN, miał prowadzić rozmowy z byłymi oficerami Wehrmachtu i Waffen SS w sprawie tajnej armii. Jak pisze „Der Spiegel”, finansowanie zapewniali sobie u prywatnych firm i weteranów wojennych. Z dokumentacji wynika, że wśród ochotników byli biznesmeni, handlowcy, prawnicy, a nawet pewien burmistrz. 24 czerwca 1951 r. Schnez wystąpił do Organizacji Gehlena, poprzedniczki Federalnej Służby Wywiadowczej, z propozycją przyłączenia. Przez jakiś czas dostawał nawet na ten cel pieniądze. Nie wiadomo jednak, jak długo miała istnieć owa tajna armia.

Dopiero po ustąpieniu Adenauera ze stanowiska ponownie ruszyły kolejne procesy zbrodniarzy wojennych (m.in. procesy oświęcimskie w latach 1963-1965). Pojawiło się pokolenie, które na nowo zaczęło kształtować pojęcie polityki historycznej. W latach 70. temat III Rzeszy stał się jednym z głównych problemów w mediach, a seriale o Holocauście biły rekordy popularności. Dzięki temu możliwa była debata o odpowiedzialności za nazizm, która toczyła się w RFN przez dwie kolejne dekady. Otwarcie i badanie archiwów (m.in. NSDAP w 1994 r. oraz BND w 2011 r.) na nowo odkrywa tajemnice, które zaskakują niczym powieści Fredericka Forsytha. Co do tego, że jest ich więcej, nikt nie ma wątpliwości. Rozliczanie nazizmu potrwa w Niemczech jeszcze długie lata. ■

Tekst ukazał się w numerze 24 /2014 tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.

Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore  GooglePlay