Kulega lekarz

Korupcja w służbie zdrowia PRL
Korupcja w służbie zdrowia PRL Źródło: Fotolia / Autor: Igor Mojzes / Mod: Karol Wiszniewski
Dodano:   /  Zmieniono: 
System brania łapówek za indeks w Białostockiej Akademii Medycznej nie zawodził przez dziesięć lat.

Kulego. Ja miawszy piniondz do rąk, na wsio sposób znajda – odpowiedział prof. Jan Broda z wileńskim zaśpiewem do swego gościa Jana W., co świadczyło, że jest w dobrym humorze. Interesant w gabinecie prorektora Akademii Medycznej Białegostoku przyjechał z dyskretną prośbą. Chciał, żeby jego syn dostał się na studia. Nie będzie to proste, bo chłopak oblał już egzaminy wstępne w Warszawie oraz w Łodzi. – Jeśli Walduś nie zrobi dyplomu stomatologa, nie będzie mógł przejąć po mnie prywatnej praktyki, a mam w Warszawie trzy gabinety dentystyczne. Cała nadzieja w tobie, koszty się nie liczą – interesant postawił sprawę jasno, jako że znał się z prorektorem z czasów studiów. – Ty wiesz, że ja muszę się podzielić z innymi… – zaczął finansowe pertraktacje prorektor. Jan W. położył na biurku 20 tys. zł. Dokładnie tyle wynosiła w 1971 r. miesięczna pensja prorektora. (Statystyczna krajowa 2,6 tys. zł).

– Między nami nic nie było. Co oczy widziawszy, to ty nie mówiwszy – zastrzegł się Jan Broda i schował pieniądze do portfela. Wkrótce ojciec Waldka mógł się upewnić, że prorektor dotrzymuje słowa. Kandydat dostał ściągi z odpowiedziami na pytania, które będą mu zadane w czasie egzaminu. Niestety, nie wykuł ich na pamięć, co więcej, nawet do nich nie zajrzał i mimo łaskawości komisji egzaminacyjnej nie udało się go przepchnąć dalej. Po roku pan W. znów zapukał do gabinetu profesora – tym razem stawka za pomyślny egzamin była jak po starej znajomości, bo tylko 15 tys. zł.

– Zastosujemy wariant B, będzie dobrze – zapewnił prorektor do spraw nauki podłamanego już właściciela trzech gabinetów dentystycznych. – Wyszukam wśród moich studentów kogoś, kto ma charakter pisma podobny jak u twojego Waldka. Podstawiony student napisze wszystko, co trzeba, na ostemplowanym arkuszu i w ubikacji mój człowiek wymieni się z twoim synem kartkami.

Manewr się udał, Waldemar W. został studentem Białostockiej Akademii Medycznej. Ale nie na długo. Wyleciał po pierwszym semestrze, bo nie zaliczył żadnego egzaminu.

Ostatnie żniwo

Kiedy dwa lata później dojdzie do procesu, oskarżony profesor powie o swoim protegowanym Waldemarze W., że to debil i żałuje, że pomagał takim matołom w dostaniu się na studia. Ale był to wyjątkowy casus. Zazwyczaj wyciągał pomocną rękę do zdolnych kandydatów, tylko bez fartu. Z materiałów śledczych wynikało, że prorektor „pomagał” tak już od ponad dziesięciu lat i wieść o tym, że w Białymstoku można sobie kupić indeks, rozniosła się daleko. Do lekarza pracującego w odległym mieście innego województwa przyszła pacjentka z pytaniem, czy to prawda, że zna on prof. Brodę, bo tak mówił ich wspólny znajomy. Gdy informacja się potwierdziła, chora wyjawiła prawdziwy cel wizyty. Chce dać łapówkę za przyjęcie córki na studia. Czy pan doktor mógłby do tego prorektora zadzwonić i umówić ją na spotkanie w cztery oczy?

Rodzice niedoszłych studentów trafiali do profesora kilkoma kanałami. Sprawdzone było pośrednictwo pewnego rolnika, który sprzedał Brodzie działkę nad jeziorem i z racji tej znajomości drzwi do gabinetu prorektora były dla niego zawsze otwarte. Dobre dojście miała też urzędniczka na poczcie w Białymstoku, z którą profesor wdawał się w pogawędki, gdy odbierał przesyłki. – Oskarżony wcale się nie wywyższał – zeznała później w sądzie owa kobieta. – Można mu było się zwierzyć z kłopotów, zawsze się starał pomóc. To, że profesor bierze, stało się na uczelni tajemnicą poliszynela, ale przez długie lata żaden z 600 pracowników naukowych nie reagował. Jowialnego wilniuka lubiano, bo z każdym był za pan brat i potrafił się odwdzięczyć. Jeśli od kogoś na uczelni potrzebował dyskretnej pomocy w przepchnięciu głąba (jak sam zwykł się wyrażać o swych protegowanych), to prośbę wspierała koperta. I wszyscy byli zadowoleni. Ten błogostan przerwały zmiany polityczne w kraju. W 1971 r. we władzach województwa pojawili się nowi ludzie, notabene przywiezieni w teczce z Warszawy. Energicznie zapowiedzieli walkę z miejscowymi układami, co oznaczało, że nietykalni przestali być nietykalni. Od razu do Komitetu Wojewódzkiego Partii sypnęły się donosy. Między innymi na skorumpowanego Jana Brodę. Pojawił się problem. Profesor był mocny partyjnie. Od wielu kadencji sekretarz komitetu uczelnianego, chlubił się wysokimi odznaczeniami państwowymi. Z zamiarem zamiecenia nieprzyjemnych donosów pod dywan partia zleciła Ministerstwu Zdrowia rutynową kontrolę przyjęć na studia w Akademii Białostockiej w roku akademickim 1971/72. Niestety, sygnały o korupcji się potwierdziły. Za brak nadzoru nad rekrutacją trzeba było rektora odwołać.

Następnie śledztwo przejęła prokuratura i wtedy pojawiło się groźne dla podejrzanych słowo łapówka. Broda nadal czuł się pewnie jako zasłużony pionier białostockiej uczelni. Nawet wtedy gdy jego współpracownicy już byli za kratkami, on zbierał łapówkowe żniwo, bo akurat trwała rekrutacja na studia.

W listopadzie 1972 r. został jednak aresztowany. Zarzut: zagarnięcie przeszło pół miliona złotych od osób chcących bezprawnie się dostać na studia. Prokuratura dysponowała 59 dowodami korupcji. Ponadto Broda był podejrzany o nielegalny obrót dewizami. Ze śledztwa wynikała jego duża operatywność w kupowaniu, sprzedawaniu i wymianie na inną walutę marek, dolarów oraz rubli – rzecz w PRL zakazana. Prorektor zrazu zaprzeczał oskarżeniom. Jego żona wołała o szacunek dla wybitnego naukowca. W przekonaniu, że śledczy nie orientują się, z kim mają do czynienia, profesor uświadomił ich o swych zasługach dla rozwoju Akademii. Studia medyczne zaczęte w czasie wojny w Wilnie ukończył skróconym kursem już w wyzwolonym Lublinie w 1944 r. Po czterech latach powołano go na stanowisko pełnomocnika ministra zdrowia. W roku 1961 został docentem na AM w Białymstoku i kierownikiem katedry fizjologii. Rok później dziekanem, następnie prorektorem z tytułem profesora nadzwyczajnego. W Radzie Państwa leżał już wniosek o nominację na profesora zwyczajnego. Tę karierę przerwało tragiczne nieporozumienie, jak to prorektor określił swój pobyt w areszcie. Również pozostali podejrzani uprzedzali prokuratora, że pochopnymi wnioskami z śledztwa szkodzi reputacji Akademii i choć niewątpliwie w procesie zostaną uniewinnieni, szkodę trudno będzie naprawić.

Ferajna

Oskarżyciel publiczny jednak się nie wycofał. Przed sądem poza profesorem stanął też adiunkt Henryk Bańkowski, od dziesięciu lat współpracujący z nim w zakładzie fizjologii. Towarzysko byli nierozłączni: razem polowali, wyjeżdżali za granicę na sympozja, a podczas urlopu na wczasy. Śledczy odnotowali, że gdy do Akademii weszła kontrola z Ministerstwa Zdrowia, dr Bańkowski złożył wymówienie, chciał wyjechać z Białegostoku. Nie zdążył.

Trzecim z oskarżonych pracowników naukowych uczelni był doc. Jerzy Drewnowski, sekretarz komisji rekrutacyjnej. Przesłuchiwany zauważył, że ta funkcja wymagała odporności na pokusy. On tylko raz uległ i przyjął pieniądze za ułatwienie wpisania protegowanego na listę studentów. Traktował to jako pożyczkę, której niestety przez trzy lata nie zdążył oddać. Śledztwo wykazało, że docent od wielu lat ujawniał profesorowi zakodowane numery prac egzaminacyjnych, a nawet tematy. Spośród pięciu szeregowych lekarzy odpowiadających przed sądem najcięższe zarzuty ciążyły na 45-letnim Piotrze Rybaku. Oskarżony dostał dyplom lekarza tuż przed aresztowaniem, po 22 latach studiowania na Akademii Medycznej. Rybakowi nie spieszyło się do codziennej harówki w zatłoczonych przychodniach; status wiecznego studenta, totumfackiego profesora, był dla niego zdecydowanie korzystniejszy pod względem finansowym. W Akademii głównym zajęciem studenta Rybaka było napędzanie do gabinetu jego szefa zdesperowanych rodziców dzieci, które nie dostały się na studia medyczne. To on brał na swe barki uzgodnienia wysokości łapówki i później, po jej przekazaniu profesorowi, pilotowanie protegowanego. Z braku własnego gabinetu interesantów przyjmował na zapleczu lokalu Gospoda Ludowa.

Świeżo upieczonym lekarzem był również Zdzisław Sroczyński. Do 1963 r. jeździł taksówką w Białymstoku. Przez adiunkta Brodę, który lubił zabierać z akademika ładne studentki na kolacje (i wtedy podjeżdżał taksówką), Sroczyński poznał profesora. Doradził mu w kupnie samochodu na giełdzie, potem zmieniał w wozie olej, mył karoserię. Rychło stał się na uczelni nieocenioną złotą rączką dla zmotoryzowanych pracowników naukowych. Korzystali z jego usług, za plecami nazywając pogardliwie pucywozem. Albo kanarkiem, bo w czasie roboty melodyjnie gwizdał.

Sroczyński cierpliwie znosił złośliwe przycinki, bo w gruncie rzeczy dobrze się na uczelni urządził. To jego w czasie egzaminów wstępnych profesor wysyłał do ubikacji, by tam podmienił prace protegowanych kandydatów. On woził prorektora na zagraniczne konferencje i przed powrotem do kraju zmyślnie ukrywał w samochodzie towary, których nie powinien widzieć celnik. Taka zażyłość musiała procentować. Gdy taksówkarz postanowił zmienić zawód i leczyć ludzi, bez problemu dostał od Brody indeks studenta. Za egzaminacyjne ściągawki zapłacił tylko symboliczne 100 dolarów. Zaliczenia semestralne dostawał już za friko; była to prowizja za przyprowadzenie do gabinetu prorektora rodziców, gotowych bez mrugnięcia okiem położyć na biurku 20 kafli za wpisanie ich pociechy na listę studentów. Na szczęście nie zdążył swym nieuctwem zaszkodzić chorym. Gdy miał już zacząć staż w szpitalu, został aresztowany za nielegalny handel obcą walutą. Po roku opuścił więzienie, ale już trwało śledztwo w sprawie łapówek za przyjęcie do Akademii. Wkrótce znalazł się na liście aresztowanych.

Dwa warianty i wyjście awaryjne

Gdy 129 świadków potwierdziło na procesie łapówkowy proceder w białostockiej uczelni, oskarżeni przestali twierdzić, że są niewinni. Broda przyznał się do łapówek w 59 przypadkach, w sumie o wartości pół miliona złotych. Tyle mu udowodniono, a oskarżony z notesem w ręku sprawdzał dokładność prokuratorskich wyliczeń. Gdy sędzia pomyłkowo zaniżył wielkość łapówki za poprawkowy egzamin, profesor zmienił kwotę na wyższą. Ta skrupulatność dała się we znaki sądowi, gdy przyszło do wyliczania korzyści rzeczowych. Ich lista nadwerężyła wizerunek oskarżonego, jaki kreował, wygłaszając w sali sądowej wykład na temat swego dorobku naukowego. Profesor wymienił po łacinie tytuły swoich 100 prac naukowych, przedstawił się jako promotor 17 przewodów doktorskich, członek wielu zagranicznych towarzystw fizjologicznych. Jego referaty wygłaszane na sympozjach tych organizacji były, jak twierdził, zawsze entuzjastycznie przyjmowane.

W kontekście międzynarodowych sukcesów roztrząsanie na sali sądowej, ile oskarżony wziął koniaków, a ile zegarków, brzmiało groteskowo. Ale obronie nie udało się ukryć, że Broda nie odrzucał żadnej łapówki. Brał złoto, obcą walutę, bony PKO, nie pogardził 40-kilogramową beczułką miodu czy koniakami, które jego asystent od razu sprzedawał w delikatesach. A także kolekcją znaczków pocztowych, złotymi spinkami, wiecznym piórem marki Waterman, nożem myśliwskim, pudełkiem kubańskich cygar, serwisem z Ćmielowa. Nawet płaszczem ortalionowym.

Gdy sędzia odczytał listę tych korzyści, profesor z notesem w ręku precyzyjnie korygował niektóre dane. Na przykład co do ilości miodu. W beczce było 35 kg, a nie – jak napisał prokurator w akcie oskarżenia – 40 kg. Następnie Broda przedstawił sprawdzony przez lata praktyki mechanizm korupcji. Stosowano trzy schematy. Schemat A dotyczył tych kandydatów, którzy zdali, lecz zabrakło im punktów. Prorektor obiecywał ich dopisanie, ale to kosztowało. Ile? Różnie. W zależności od liczby zaangażowanych w fałszerstwo osób. Schemat B dotyczył większych głąbów, jak dosadnie wyrażał się profesor o swych protegowanych podczas procesu. Tych, którym potrzebne były w czasie egzaminu ściągi. Kandydata sadzało się w sali egzaminacyjnej wyposażonej w kabinę do projekcji filmów, tzw. medykamerę. Tak naprawdę była to atrapa, w której ukryty „pucywóz” odczytywał przez wywiercony wizjer tematy wypisane na tablicy. Po rozpoczęciu egzaminu biegiem zanosił je do zakładu fizjologii, matecznika profesora, gdzie czekali już adiunkt z docentem (późniejsi oskarżeni), aby napisać odpowiedzi. Następnie Sroczyński zaczajał się ze ściągą w ubikacji (czasem damskiej) i oczekiwał na zdającego.

Schemat C, najmniej korzystny dla starających się o indeks, wymagał płacenia długofalowego. Jeśli kandydat na przyszłego lekarza nie był w stanie nawet przepisać profesjonalnie przygotowanej przez adiunkta Bańkowskiego ściągi czy podmienić w ubikacji arkuszy egzaminacyjnych, robiono go wolontariuszem w dozorowanym przez profesora zakładzie fizjologii. Tam nie tylko musiał przez rok pracować za darmo, ale jeszcze co miesiąc przekazywać ustaloną kwotę na osobiste konto prorektora. Opiekunem protegowanego był najstarszy student Akademii (22 lata studiowania), Piotr Rybak. Leser od każdego podopiecznego brał 25 tys. zł, choć profesorowi mówił, że 5 tys. – Tyle lat go holowałem, a on mnie kiwał! – zauważył na procesie z goryczą prof. Broda.

U prorektora można też było załatwić przełożenia terminu egzaminów, wielokrotne dopuszczenia tej samej osoby do poprawki, przywrócenie praw studenta relegowanemu za fałszywy podpis w indeksie. Wygórowaną wysokość łapówki profesor tłumaczył koniecznością przekupienia dziekanów z innych wydziałów. Inna rzecz, że Brodzie się nie odmawiało. Jeden ze świadków, pracownik naukowy Akademii, zeznał w sądzie, że gdy prorektor w rozmowie z asystentem przechodził na język wileński: „Kulego, zróbcie ta dla mnie”, było wiadomo, że nie chodzi o przysługę na piękne oczy.

On też nie odmawiał koleżeńskiej pomocy. Zazwyczaj lekarze, który chcieli załatwić dla swego dziecka indeks, nie owijali sprawy w bawełnę. Pewien prowincjonalny lekarz, żegnając się z prorektorem, położył mu na biurko 10 tys. zł. Gdy tamten udawał skrępowanie, interesant przekonał go do schowania pieniędzy w szufladzie słowami: – Bierz, ja jestem jedynym ginekologiem w moim miasteczku, a ty tylko fizjologiem. – Wielu pracowników naukowych Akademii zwracało się do mnie z prośbami w sprawach studentów i kandydatów – zeznał Jan Broda. – Nie odmawiałem, choć pieniądze, które mi kładli na biurko, nie były znaczące: 5 tys., czasem 10, 100 dolarów, 100 marek NRF. A jeszcze trzeba się było podzielić z pośrednikami! Dopiero na sali sądowej profesor się dowiedział, że jego współpracownicy, których wprowadził do łapówkarskiego interesu, nie oddawali mu wszystkiego, co było w kopertach, część pieniędzy zatrzymując dla siebie. Zabolała go ta nielojalność, przecież dostawali uzgodnioną prowizję. Od tej chwili wyrażał się o swych wspólnikach w oszustwie z pogardą. Nie rozmiękczyły go nawet łzy „kanarka”, który szlochając, zapewniał, że dla kochanego profesora zrobiłby wszystko.

Pozdrowienia z gospody ludowej

Proces trwał miesiąc. Sąd Wojewódzki w Białymstoku skazał Jana Brodę na 10 lat więzienia. Na taki sam okres profesor został pozbawiony praw publicznych. Ponadto zasądzono przepadek mienia i 200 tys. zł grzywny. Adiunkt Henryk Bańkowski otrzymał karę pozbawienia wolności – cztery lata, tyle samo Zdzisław Sroczyński. Jerzy Drewnowski i Piotr Rybak poszli do więzienia na trzy lata. Wyroki pozostałych z dziewięciu oskarżonych były niższe.

Sprawozdawcy sądowi, jak to zwykle zdarzało się w czasie głośnych procesów, czuli się w obowiązku wyrazić oburzenie w imieniu społeczeństwa. Krystyna Strusińska, dziennikarka „Prawa i Życia”, napisała o skazanych: „Ich działalność była wyjątkowo haniebna. Od lekarzy społeczeństwo ma prawo wymagać szczególnej rzetelności, nieprzeciętnych walorów moralnych i etycznych. Białostoczanie, dotąd dumni z pierwszej wyższej uczelni w ich mieście, są głęboko rozgoryczeni”. W 2012 r. odbył się koleżeński zjazd absolwentów Białostockiej Akademii Medycznej, rocznika 1972. Dawną kadrę reprezentował m.in. 90-letni prof. Jan Broda. W biuletynie okręgowej Izby Lekarskiej można przeczytać, że uczestnicy zjazdu bawili się w restauracji Astoria, która w ich młodości nazywała się Gospoda Ludowa.

Korzystałam z relacji o procesie zamieszczonych w „Polityce”, „Prawie i Życiu”, „Służbie Zdrowia” oraz w „Kontrastach”. Nazwiska oskarżonych zostały zmienione.

Więcej możesz przeczytać w 12/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.