Wstydliwy Holocaust. Żydzi z Izraela nazywali tych, którzy przeżyli Auschwitz "mydłem"

Wstydliwy Holocaust. Żydzi z Izraela nazywali tych, którzy przeżyli Auschwitz "mydłem"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Brama wjazdowa do niemieckiego nazistowskiego obozu śmierci Auschwitz-Birkenau (fot.Logaritmo)
Wyzwolenie Auschwitz okazało się nie lada kłopotem dla Agencji Żydowskiej w Palestynie. Ocalone ofiary III Rzeszy psuły budowany z mozołem wizerunek niezłomnych pionierów syjonizmu, ujarzmiającego arabską pustynię.

W 1949 r. izraelskie gazety pełne były reklam Siedmiorga Karłów z Auschwitz. Rodzinna trupa taneczno-muzyczna z Rumunii była fenomenem, bo niemal nietknięta przetrwała Holocaust. Ovitzowie pochodzili spod Maramuresz, przeżyli Auschwitz, a po wojnie trafili do Izraela. Tu stali się gwiazdami wodewilu, ale nazwa ich trupy była jedynym nawiązaniem do dramatycznych przeżyć z czasów, gdy byli ulubionym obiektem eksperymentów doktora Josefa Mengele. Ich wojenne historie w Izraelu nikogo wtedy nie interesowały. Kraj, którego powstanie miało być zadośćuczynieniem za eksterminację Żydów w Europie, potrzebował opowieści o walecznych bohaterach, a nie o Zagładzie.

"MYDŁO" JEDZIE DO IZRAELA

- Wystarczy 5 tys. Żydów z Europy, żeby zrobić z Izraela dom wariatów – pisał w raporcie jeden z przedstawicieli Agencji Żydowskiej, szukający w zrujnowanej wojną Europie kandydatów do osiedlenia się w Izraelu. Ocaleni z Holocaustu nie byli idealnymi kandydatami. Według rozpowszechnionej wśród syjonistów wykładni europejscy Żydzi zginęli właśnie dlatego, że odrzucali syjonizm i budowę państwa Izrael. Nie skorzystali z okazji ucieczki, gdy była ona możliwa. Tym, którzy ocaleli, oczywiście pomagano, ale jednocześnie, według tego, co pisze Tom Segev w książce "Siódmy milion", mówiono na nich "mydło", nawiązując do popularnego mitu o masowym wytwarzaniu przez III Rzeszę mydła z ludzkiego tłuszczu. To określenie pokazywało poziom pogardy, okazywanej im za słabość i brak woli walki, jaką mieli rzekomo okazać w obliczu Zagłady. Efekty ich traumatycznych przeżyć wojennych także budziły wątpliwości.

– To ludzkie ruiny, wielka społeczność żebraków, zdegenerowana, zapóźniona i osłabiona nie tylko fizycznie i psychicznie, ale i moralnie – pisali żołnierze Brygady Żydowskiej, działającej po wojnie w Europie pod brytyjskim dowództwem. Syjoniści z Palestyny nie mieli wielkiego zrozumienia dla Holocaustu, bo tak naprawdę niewiele o nim wiedzieli. W czasie wojny tamtejsza prasa o Zagładzie pisała niewiele, obawiając się wystąpień przeciwko rządzącym wtedy Palestyną Anglikom, którzy nawet po wybuchu wojny z Hitlerem zawracali statki z uchodźcami z Europy. W efekcie istniejący do dziś dziennik "Haarec" relację naocznego świadka o masakrze Żydów w Charkowie uznał za mniej ważną od artykułu o zwycięstwie żydowskiej drużyny piłkarskiej w towarzyskim meczu w Damaszku. Kierująca osadnictwem żydowskim w Palestynie Agencja Żydowska też traktowała ten temat po macoszemu. Szef Agencji David Ben Gurion w ogóle nie pojawił się na prezentacji raportu o sytuacji Żydów w Europie. Reszta obecnych szefów Agencji po zapoznaniu się z dowodami na istnienie komór gazowych i pieców krematoryjnych w Auschwitz powołała komitet do opracowania oświadczenia w tej sprawie. Potem wszyscy przeszli do kolejnego punktu obrad. Omawiano związkowy spór o warunki pracy w fabryce konserw Assis w Tel Awiwie.

– To klęska. Nie twierdzę, że nic nie zrobili, ale niewystarczająco o tej sprawie myśleli. Ratowanie Żydów nie było ich priorytetem. Dla nich najważniejsze było powstanie państwa – tak reakcję jiszuwu na eksterminację Żydów w Europie skomentował izraelski historyk Saul Friedlander. Ben Gurion przyznał to jeszcze w latach 30., uznając zwycięstwo NSDAP w Niemczech za impuls, który zachęci wreszcie europejskich Żydów do poparcia ruchu syjonistycznego i emigracji do Palestyny.

MATERIAŁ LUDZKI JEST CORAZ GORSZY

– Na ulicach leży więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek mogliśmy marzyć. Oto szansa, by budować i rozwijać się, jakiej nigdy wcześniej nie mieliśmy i nigdy mieć nie będziemy – pisał z Berlina Mosze Bejlinson, wysłannik jiszuwu negocjujący z III Rzeszą porozumienie o przeniesieniu tysięcy niemieckich Żydów do Palestyny. Znane pod nazwą Haawara porozumienie zawarte w 1933 r. obowiązywało aż do połowy drugiej wojny światowej, dając zmagającej się z brakiem pieniędzy i ochotników Agencji Żydowskiej w Palestynie niezbędny zastrzyk gotówki i osadników. Agencja prowadziła staranną selekcję kandydatów. Stawiano na samotnych mężczyzn i kobiety w wieku produkcyjnym, bo to oni byli idealnym materiałem do stworzenia nowego izraelskiego narodu. Nie było to jednak takie proste, bo większość chętnych do wyjazdu stanowili obciążeni rodzinami przedstawiciele niemieckiej klasy średniej. Mało przydatni w kraju planowanym jako gigantyczna rolnicza kooperatywa.

– Materiał ludzki przybywający z Niemiec jest coraz gorszy – narzekali przedstawiciele Agencji Żydowskiej po roku rządów Hitlera. Wprowadzono staranną selekcję kandydatów. Doszło do tego, że Agencja miała wątpliwości, czy przyjmować do Palestyny 120 więźniów obozu w Dachau, których zwolnienie w 1937 r. wynegocjowali Żydzi amerykańscy, bo większość z nich nie była związana z ruchem syjonistycznym. – Ziemia Izraela istnieje dziś jedynie dla wybranej klasy, to młodzi ludzie w kolorze czerwonym, socjalistyczni robotnicy – narzekał w 1939 r. lider prawicowych syjonistów, Zeew Żabotyński, oskarżając kontrolującą Agencję lewicę o utrudnianie imigracji Żydom o innych niż lewicowe poglądach. – Moglibyśmy uratować setki tysięcy ludzi więcej – stwierdził po wojnie Jochanan Bader, bliski współpracownik Menachema Begina, szefa działającej w Polsce prawicowej organizacji Betar.

IZRAEL NAS NIE SZUKAŁ

Antek Cukierman, jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim, po zakończeniu wojny czekał całe osiem miesięcy na pojawienie się w Polsce przedstawicieli Agencji Żydowskiej z Palestyny. – Izrael nas nie szukał, czuliśmy się porzuceni – skarżył się potem.

W Europie Środkowej trwała wówczas bricha, czyli ucieczka ocalałych Żydów na Zachód. Podobnie jak przed dojściem Hitlera do władzy większość z nich nie wybierała się do Palestyny. Celem brichy były głównie Stany Zjednoczone z przystankiem w wolnej od komunistów Europie. Agencja Żydowska w Palestynie dosyć późno zorientowała się, że szukając pionierów idealnych, może stracić szansę na jakichkolwiek osadników, a przez to i sposobność do przekonania świata, że bezpieczeństwo ocalonych z Zagłady zależy od powstania państwa Izrael. Sposobnością do propagandowej ofensywy stała się epopeja statku "Exodus", wiozącego nielegalnych imigrantów żydowskich z Europy do Palestyny. Spacyfikowany na Morzu Śródziemnym przez Brytyjczyków, odesłany na Cypr, a stamtąd do Francji "Exodus” stał się symbolem powojennej tragedii europejskich Żydów. Po trzech tygodniach prasa w Europie pisała o pływającym Auschwitz, a David Ben Gurion tak sterował całą sprawą, żeby zmusić Brytyjczyków do odesłania nieszczęśników tam, skąd uciekli, czyli do obozu przejściowego w Niemczech. Dwumiesięczna tułaczka skończyła się traumą kilkuset byłych więźniów obozów zagłady, ale z propagandowego punktu widzenia była zwycięstwem syjonistów. Opinia publiczna całego świata była przekonana, że naród żydowski potrzebuje własnego państwa. Tyle że ludzie, których wojenne przejścia umożliwiły tę zmianę, wcale nie byli w Izraelu mile widziani.

DWIE LEKCJE Z HOLOCAUSTU

– Mamy w Izraelu dwie rasy: rasę bogów, przybyłych przed wojną lub tam urodzonych, i tych gorszych, brzydkich, godnych pogardy Żydów, którzy przybyli po wojnie – twierdziła urodzona w Warszawie pisarka izraelska Judith Hendel. Przedstawiciele tej gorszej rasy byli uważani za zamkniętych w sobie melancholików, którzy słabo znają hebrajski. Oficerowie polityczni izraelskiej armii, w której co trzeci żołnierz był ocalałym z Zagłady Europejczykiem, twierdzili wręcz, że trzeba ich uczyć ludzkiej moralności.

Ich przeszłością nikt się głębiej nie interesował, chyba że chodziło o sprzedanie biletów na kolejny występ Siedmiorga Karłów z Auschwitz. Opowieści ludzi takich jak Joel Brand, działacz Agencji Żydowskiej z Budapesztu, który zaangażowany był w próbę ratowania setek tysięcy węgierskich Żydów, nie przebijały się do opinii publicznej. Brand był emisariuszem wiozącym do Palestyny propozycję Adolfa Eichmanna, gotowego negocjować wywiezienie do Auschwitz Żydów z Węgier. Zignorowany przez Agencję Żydowską i aresztowany w Aleppo przez Brytyjczyków Brand nic nie wskórał. Zadręczał się potem wyrzutami sumienia, w końcu napisał książkę, której wydanie w Izraelu próbowało zablokować kierownictwo rządzącej Partii Pracy. David Ben Gurion domagał się wtedy międzynarodowej pomocy w zamian za przyjęcie ocalałych z Zagłady. Publikowanie książek o tym, że nie zrobiono wszystkiego, by ich ratować w czasie wojny, nie było nikomu na rękę. Brand, podobnie jak inni ocaleni, długo czekał na swój czas. O tym, co stało się z Żydami w Europie, zaczęto mówić w izraelskich szkołach dopiero osiem lat po wojnie. Program przewidywał na Holocaust dwie lekcje w semestrze. Na poszerzenie programu nauczania trzeba było czekać kolejne dziesięć lat, a kto wie, czy nie trwałoby to dłużej, gdyby nie proces przywiezionego z Argentyny do Izraela Adolfa Eichmanna. Wielki medialny show, jaki urządzono przy tej okazji, przypomniał światu o Zagładzie.

CZTERY MARKI ZA DZIEŃ W AUSCHWITZ

– Gaz przeciwko Żydom! – ten okrzyk Jochanana Badera, deputowanego partii Cherut, przebił się przez odgłosy zamieszek dobiegających z ulic przylegających do budynku Knesetu. Demonstranci, zagrzewani do boju przez lidera Cherutu, Menachema Begina, rzucali kamieniami, policja odpowiadała gazem łzwiącym. Wiatr szybko przeniósł chmury gazu w kierunku parlamentu. Był 7 stycznia 1952 r. – deputowani dyskutowali nad umową o reparacjach wojennych, które miał wypłacić Izraelowi Konrad Adenauer. Pomysł reparacji nie był nowy. Po raz pierwszy pojawił się w 1940 r., gdy większość europejskich Żydów jeszcze żyła. Pierwsze firmy prawnicze oferujące pisanie pozwów o odszkodowania od Niemiec pojawiły się w Tel Awiwie tuż po konferencji w Wansee, na której zatwierdzono plan ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.

Menachem Begin, wykształcony w Warszawie prawnik, lider Betaru, żołnierz armii Andersa i weteran antybrytyjskiej partyzantki żydowskiej w Palestynie, doskonale o tym wiedział. Dla niego porozumienie o roszczeniach było upokarzającym błędem, przekreślającym syjonistyczne ideały. – Z marzenia Żydów o własnym domu Izrael zmieniał się w państwo żyjące z przyjmowania uchodźców – mówił Begin. Jednak rządzący wówczas w Izraelu David Ben Gurion widział w umowie z Adenaurem szansę na wyrwanie młodego państwa z gospodarczej zapaści, tak samo jak w latach 30. potraktował porozumienie Haawara, podpisane z III Rzeszą. Wynegocjowane w zgiełku zamieszek szczegóły umowy z Niemcami najlepiej pokazują stosunek ówczesnych władz Izraela do Zagłady. Ustalono np., że za każdy dzień pobytu w Auschwitz będzie można dostać pięć marek. Niemieckie urzędy sprawdzały wszystko skrupulatnie i odpowiadały z iście pruską precyzją. W archiwach izraelskich zachowała się m.in. taka korespondencja: "Zarejestrowaliśmy pana zeznanie, że po przybyciu do obozu powiedział pan, że jest starszy, żeby uniknąć eksterminacji jako dziecko. Ale pański życiorys faktycznie wskazuje, że był pan 18 miesięcy starszy – nie rozumiemy więc, dlaczego podał pan fałszywą datę podczas rejestracji w obozie". Upokorzenie tysięcy ofiar III Rzeszy było ceną, jaką lewica Ben Guriona gotowa była zapłacić za współpracę z powojennymi Niemcami. W ostatecznym rozrachunku zwyciężył jednak Menachem Begin i jego podejście do Zagłady.

IZRAEL NA WIECZNEJ WOJNIE Z HITLEREM

W 1980 r. armia izraelska znów toczyła wojnę z "nowym Hitlerem", próbując zapobiec "nowemu Holocaustowi”. Hitler rezydował w Bejrucie i na całym świecie znany był jako Jaser Arafat. – Czułem się, jakbym wysyłał wojska do Berlina, żeby zniszczyły Hitlera w jego bunkrze – wspominał po latach Menachem Begin moment, w którym jako premier Izraela wysłał armię na podbój Libanu. W latach 70. rosnący w siłę Begin uczynił z Zagłady temat polityczny. Był pierwszym, który uznał Holocaust za centralne wydarzenie w dziejach Izraela. Begin odwoływał się do Zagłady, podpisując pokój z Egiptem, uzasadniając atak lotniczy na irackie instalacje nuklearne i inwazję na Liban.

Gdy po masakrze Palestyńczyków w libańskich obozach Sabra i Szatila Izrael znalazł się na cenzurowanym, Begin grzmiał, że po Auschwitz nikt nie ma prawa uczyć Żydów moralności. Była to niebezpieczna retoryka. Po wybuchu pierwszej palestyńskiej intifady armia zawiesiła obowiązkowe dla żołnierzy wizyty w Jad Waszem, bo okazało się, że okropności Zagłady inspirują żołnierzy do brutalnych zachowań wobec Palestyńczyków. W prasie pojawiły się szokujące doniesienia o jednostkach nazywanych plutonami Auschwitz czy plutonami Demianiuków, które bezwzględnie obchodziły się z arabskimi cywilami. Chyba niezupełnie tak wyobrażał sobie rolę Jad Waszem jego pomysłodawca, Mordechaj Szenhabi. "Można by za pewną sumę sadzić drzewka dla upamiętnienia bliskich" – pisał Szenhabi w 1942 r., gdy eksterminacja dopiero się zaczynała. Do 1953 r. posadzono jednak tylko pół miliona drzewek, a sponsorzy skarżyli się, że naród żydowski nie chce pamiętać. Szenhabiemu udało się za to coś innego – stworzony przez niego Jad Waszem stał się centralnym miejscem upamiętnienia Zagłady. Izraelski MSZ zadał sobie nawet trud storpedowania inicjatywy Żydów z diaspory, którzy chcieli stworzyć konkurencyjny ośrodek w Paryżu.

Kulminacyjnym punktem zmiany nastawienia Izraela do ofiar Zagłady był pomysł pośmiertnego nadania im wszystkim izraelskiego obywatelstwa. Pojawiły się jednak wątpliwości, kogo z zamordowanych uważać za potencjalnych obywateli? Przecież wielu z nich zginęło właśnie dlatego, że nie interesowali się syjonizmem i wyjazdem do Palestyny, kiedy to jeszcze było możliwe. Ostatecznie przeważył problem prawny – nie można było nadać obywatelstwa komuś, kto był martwy w chwili powstania państwa, które jednocześnie nie istniało, gdy kandydaci do obywatelstwa byli jeszcze przy życiu. Stanęło więc na obywatelstwie honorowym. Stosowny certyfikat można za 12 dolarów kupić w Jad Waszem. W ten sposób ofiary Auschwitz doczekały się uznania w kraju, który przeszedł długą drogę od braku zainteresowania poprzez wstyd i pogardę aż do sankcjonowanego przez państwo kultu Zagłady. Nic dziwnego, że mało kto pamięta dziś, co powiedział David Ben Gurion, zapytany, czy zadał sobie trud, by zrozumieć Holocaust. Odpowiedź ojca założyciela Izraela nie spodobałaby się współczesnym: – A co tu rozumieć? Umarli i tyle.

CYTATY W TEKŚCIE POCHODZĄ Z KSIĄŻKI TOMA SEGEVA "SIÓDMY MILION” PWN 2012

Izraelski Gross

Tom Segev, izraelski historyk, który jako pierwszy opisał kontrowersje związane z początkami państwa Izrael i instrumentalnym – jego zdaniem – traktowaniem Holocaustu przez polityków tego kraju, wywołał w Izraelu liczne dyskusje i spory. Częściowo można je porównać do tych, które w Polsce wybuchają po publikacjach Jana Tomasza Grossa. Z czasem, gdy emocje opadły, zaczęto jednak doceniać jego publikacje oraz debaty, które wywołują. Książkę Segeva "Siódmy milion”, która dwa lata temu ukazała się na rynku polskim, życzliwie przyjęły też polskie środowiska żydowskie. „Jego oceny nie są z pewnością przyjemne i mogą burzyć pewne syjonistyczne mity. Z całą pewnością są jednak potrzebne, abyśmy mogli spojrzeć na te sprawy znacznie szerzej niż dotychczas” – ocenił portal społeczności żydowskiej Jewish.org.pl.


(Artykuł opublikowany w numerze 5/2015 tygodnika Wprost)

Więcej ciekawych tekstów przeczytasz w najnowszym wydaniu "Wprost", który jest dostępny w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.


"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay