Państwowe, czyli niczyje

Państwowe, czyli niczyje

Dodano:   /  Zmieniono: 
Edward Gierek (fot.wikipedia/KPRM)
Za późnego Gierka kradzieże w zakładach pracy stały się wręcz plagą. Dlatego sądy zaczęły wydawać w tych sprawach drakońskie wyroki.

W drugiej połowie lat 70. XX w. do sądów spłynęła fala procesów o przywłaszczenie społecznego mienia. Z państwowych zakładów pracy wynoszono wszystko, złodziejstwu towarzyszyła korupcja, bo żeby wynieść poszukiwany towar za fabryczną bramę, trzeba było kogoś przekupić. W jednym tylko roku milicja zarejestrowała 43 793 przypadki zagarnięcia „mienia uspołecznionego” o łącznej wartości 708 mln zł. Głównym powodem było to, że w tym czasie sklepy zaczęły świecić pustkami. Tymczasem majątek państwowy traktowany był jak niczyj. Władza nie chciała jednak tego przyznać. Za kryzys obwiniała zdemoralizowane elementy społeczne, które okradały społeczeństwo.

Rozpoczęły się pokazowe procesy. Jeden z nich dotyczył CPN, skąd na lewo wywożono ogromne ilości paliwa. Poszczególne sprawy nagłaśniano, żeby narastające negatywne emocje wobec rządzących przekierować na „nieuczciwych pracowników”. Z inicjatywy KC PZPR nad problemem epidemii kradzieży mienia państwowego pochylili się socjolodzy. Ankietami z pytaniem: „Skąd się biorą aferzyści?” zostali objęci nie tylko statystyczni Polacy, ale i więźniowie odsiadujący wieloletnie kary z paragrafu o przestępstwach gospodarczych. – Stosunek społeczeństwa do afer, zwłaszcza tych mniejszego kalibru, jest pobłażliwy – odpowiedzieli opracowujący ankiety. – Powtarzają się odpowiedzi, że: „Każdy powinien robić to, co do niego należy, a zwykły obywatel nie ma obowiązku wyręczać władzy, która ma wyszkolonych prokuratorów”. W tej sytuacji do walki z nadużyciami zaprzęgnięto dziennikarzy.

Dziennikarska misja

– W kadrach pokwitowałem odbiór watowanej kufajki, pary gumowych butów, płaszcza impregnowanego i jednego wkładu do długopisu. Przyjęli mnie na procentmistrza w cukrowni „Klemensów” koło Zamościa – zwierzył się na łamach „Tygodnika Kulturalnego” dziennikarz Janusz Hańderek. Była jesień 1972 r. Pomysł na reportaż wcieleniowy podsunął redakcji lubelski Komitet Wojewódzki PZPR. Towarzysze byli zaniepokojeni: ceny cukru na rynkach światowych skoczyły kilkakrotnie, a „Klemensów” od kilku lat, niezależnie od urodzaju, nie robił planu. Zamiast zysków wychodziły duże straty, w 1971 r. wyniosły prawie 20 mln zł. Do komitetu dotarły sygnały, że w cukrowni kwitnie łapówkarstwo, ale milicja żadnego tropu nie znalazła. Reporter odkurzył swoje świadectwo maturalne i pojechał do Klemensowa. Nie przyznał się, kim jest. Przyjęty na procentmistrza miał oceniać, ile na wyładowywanych burakach przylega gleby. Punkt skupu to tak naprawdę był kawałek pola wydzierżawiony na sezon od chłopa. W błocie stała waga pomostowa, obok prymitywna płuczka do wykonywania prób na określenie procentu zanieczyszczenia. Hańderek był trochę rozczarowany; myślał, że będzie kierownikiem. Potem zrozumiał, że bez wręczenia kadrowemu koperty (z minimum 30 tys. zł, w 1971 r. to średnia pensja miesięczna) było to niemożliwe. „Buraki odbierało się non stop, całą dobę – napisał po odejściu z cukrowni w „Tygodniku Kulturalnym” – nocą, gdy ruch zamierał, pobierałem praktyczne nauki od wagowego, pana Władzia. Wprowadzał mnie w tajniki zawodu. Przede wszystkim – jak się wystawia lewe kwity zaufanym plantatorom”.

Jednym ze stałych klientów był pewien dyrektor z Lublina, którego ojciec prawie cały areał zakontraktował pod uprawę buraków, ale zasadził tylko kilka arów. Syn, który miał głowę do interesów, jeździł po punktach skupu z symboliczną ilością buraków i dogadywał się z obsługą, jaką dostawę wypiszą mu na lewych kwitach. Za cudowne rozmnożenie buraków (do pryzm nalewano wody, surowiec się opił i skoczył na wadze) była ustalona łapówkowa taksa: kierownik punktu skupu dostawał 40 zł od kwintala, rzekomy plantator 46 zł. Jeśli z jednej kampanii wagowy Władzio nie zagarnął na lewo co najmniej 100 tys., uważał się za pokrzywdzonego przez los. Innym sposobem było wystawianie zaufanemu rolnikowi kwitu odbioru, choć nie przywiózł ani jednego buraka. Operacja odbywała się w ubikacji baraku postawionego na czas kampanii na placu skupu. Do wypisywania lewych kwitów była upoważniona tylko pani Funia. Gdy załatwiała interes z klientem, zamykali się w ubikacji, wyjmując zewnętrzną klamkę. Harasimiuk: „Przyjeżdżały drogie auta, wysiadali z nich tuż koło baraku eleganccy panowie z kurczowo zaciśniętymi pod łokciem teczkami i po paru minutach wychodzili stamtąd w pośpiechu z tą samą teczką, w której kursowały w jedną stronę pliki banknotów, a w drugą nienagannie spreparowane lewe dokumenty. Potem wystarczyło tylko się zgłosić w odpowiedniej kasie SOP, by pobrać pieniądze”.

Dziennikarz pod przykryciem nie zdołał zebrać więcej materiału do reportażu o pracy procentmistrza, bo został karnie przesunięty do brudnej roboty przy wyładunku buraków. Potknął się na ustalaniu wielkości zanieczyszczeń płodów. Zgodnie z naukami pana Władzia zawyżał procenty, oszukując w ten sposób faktycznych plantatorów. Oni dostawali mniej pieniędzy, a procentmistrz różnicą między należną zapłatą za zakontraktowane płody a tą wypłaconą dzielił się z pracownikami punktu skupu.

Któregoś dnia Hańderek jak zwykle podniósł zanieczyszczenie dostawy do 60 proc. Niespodziewanie na placu pojawił się agrotechnik cukrowni i kazał mu wpisać 12 proc. Reporter się opierał, nie rozumiejąc, o co chodzi. Okazało się, że punkty skupu wystawiły za dużo lewych kwitów odbioru buraków, których faktycznie nie było na placu. Tymczasem nastały deszcze, pola zamieniły się w grzęzawiska i dostawy nie napływały. W parę dni wszystkie punkty zostały rozładowane do zera. Ale z dokumentacji wynikało, że na placach powinny jeszcze stać wielkie pryzmy. Agrotechnik obawiał się zewnętrznej kontroli, tak duże manko na samym progu kampanii mogło zainteresować nawet prokuratora. W tej sytuacji kierownicy i wagowi postanowili usypać pryzmy z ziemi, jako tako przykrytej burakami. A do raportów wpisywać tylko 10-12 proc. zanieczyszczeń. Oszustwo pozwalało wyprowadzić na prostą statystyki i na pewien czas odsunąć podejrzenia kontrolerów.

Hańderek wkrótce miał się przekonać, że taki manewr stosowano w cukrowni od dawna, w rezultacie po sezonie pole wydzierżawione od chłopa na punkt skupu było tak wydrążone, że nadawało się na staw. „Tak oto w strumieniach cukrownianych pieniędzy coraz łapczywiej zanurzali ręce rozbestwieni latami bezkarności gangsterzy, dziesiątki przestępców. Zebrana przez nich kwota musiała być duża, warta przekupywania kontrolerów, którzy zatwierdzali bilans cukrowni” – zakończył swój demaskatorski reportaż Janusz Hańderek.

Doktorant wagowym

Dwa lata po wykryciu przez dziennikarza łapówkarstwa w cukrowni (zarobione na lewo pieniądze autor reportażu ofiarował na dom spokojnej starości w Lublinie) zaczęły się w „Klemensowie” aresztowania. Prokurator uznał łapówkarzy za gang przestępczy. Władysławowi W., wieloletniemu dyrektorowi cukrowni, postawiono zarzut zagarnięcia z pomocą najbliższych pracowników prawie 4 mln 300 tys. zł. W. był w Klemensowie osobą honorowaną, w czasie pochodów pierwszomajowych zasiadał na trybunie. Jego tors ozdabiały krzyż Virtuti Militari i partyzancki Krzyż Walecznych. Po ujawnieniu afery partia natychmiast odcięła się od swego protegowanego, wyrzucając go ze swych szeregów. Władysław W. stracił też stanowisko naczelnego cukrowni. Na kilka miesięcy znalazł schronienie w lubelskim Zjednoczeniu Przemysłu Cukierniczego, ale długo się tam nie zasiedział, bo został aresztowany. Był oskarżony o branie łapówek nie tylko od potiomkinowskich plantatorów, ale i od ubiegających się o pracę w cukrowni. I tak na przykład wziął 10 tys. zł od Kazimierza K., doktoranta na Uniwersytecie Warszawskim, który chciał się zatrudnić jako sezonowy wagowy. Ponieważ to najbardziej oblegane stanowisko było już zajęte, K. został inspektorem plantacyjnym. Ale kosztowało go to 20 tys. zł.

Prokurator dociekał, co w cukrowni robili kontrolerzy z różnego szczebla, że przez osiem lat nie wpadli na dowody fałszowania kwitów. Okazało się, że swego czasu kontrola ze Zjednoczenia Przemysłu Cukrowniczego w Warszawie wykryła przestępcze wystawianie przez pracowników rachuby po kilka zleceń wypłaty zaliczek dla tych samych plantatorów. Na wniosek inspektora czworo pracowników tego działu (w tym Cezary O.) otrzymało wymówienia. Ale przed upływem terminu dyrektor Władysław W. wszystkie zwolnienia anulował.

W czasie śledztwa byli pracownicy rachuby przyznali się, że pod koniec każdej kampanii zbierali dla swego dyrektora po 100-150 tys. zł. Przekazywali te pieniądze za pośrednictwem Mariana K., zastępcy kierownika działu rachuby plantacyjnej, totumfackiego naczelnego. Część szła do kieszeni W., reszta była dla kontrolerów z Lublina. Przynajmniej tak im tłumaczył Marian K. Wierzyli, bo żadna z inspekcji nie doszukała się lewych kwitów. Co najwyżej w protokołach pokontrolnych wspominano o drobnych uchybieniach w sprawozdawczości. Problem był w tym, że dyrektor chciał coraz więcej. Opierających się bezwzględnie niszczył. Kolejny oskarżony, Czesław L., kierownik rachuby plantacyjnej, który zagarnął wspólnie z podległymi mu pracownikami i plantatorami ponad 3 mln zł, spadł ze stołka, bo nie chciał się podzielić łapówkami ze zwierzchnikiem. Został skazany na banicję w zapylonym archiwum. Miał jeszcze szansę odzyskać dawną pozycję, gdy dostał od podwładnych propozycję wzniecenia pożaru w archiwum, gdyż kontrola ze zjednoczenia deptała cukrownikom po piętach. Czesław L. się nie zdecydował, choć w archiwum były również dowody jego przestępczej działalności. Naczelny znowu dostał zbiorową łapówkę, a L. wylądował pod jesiennym niebem jako robotnik placowy.

Do aresztu trafił w końcu Cezary O., ten, który na wejściu dał dyrektorowi K. 50 tys. zł łapówki. Po pięciu latach wspinania się po urzędniczych szczeblach w cukrowni wspólnie z innym pracownikami i plantatorami zagarnął 2 mln 300 tys. zł. Już indywidualnie, będąc okresowo kasjerem, przywłaszczył 64 tys. zł.

Wobec naczelnego dyrektora Cezary O. był bardzo dyspozycyjny. Gdy szef potrzebował pieniędzy, urzędnik z gotowymi, już ostemplowanymi kwitami na fikcyjne dostawy natychmiast jechał do swych zaufanych plantatorów po podpisy. Podrzucał ich do kas SOP i na miejscu odbierał dwie trzecie wypłaty. Akt oskarżenia obejmował też kilkudziesięciu rolników. Wincenty G. pobrał z kasy SOP na lewe dowody płatności 740 tys. zł. Jeszcze bardziej obłowił się Tadeusz K. W sumie zarzucono mu przywłaszczenie prawie 900 tys. zł. Mimo ukończenia zaledwie czterech klas szkoły podstawowej ten 32-latek wykazał się wielkim talentem do przekrętów. Choć nie uprawiał ani jednego zagonu buraków, w papierach zrobił z siebie plantatora na wielką skalę. Mistyfikacja przyszła mu o tyle łatwo, że prowadził punkt skupu w położonej blisko cukrowni Borowinie Sitanieckiej. W jednym tylko roku w zasobach przyjętego w punkcie surowca wystąpiło manko w wysokości 5422 kwintali. Nie było buraków, ale były lewe dowody zapłaty za nie na kwotę 325 320 zł. Sfałszowane dokumenty wystawiali wagowi, kierowcy wypełniający karty drogowe, a także kierownik punktu skupu, który tylko w jednym sezonie zgarnął ponad ćwierć miliona.

W czasie procesu wyszło na jaw, że prawdziwym szefem łapówkarskiego gangu z centralą w Klemensowie był nie dyrektor cukrowni – Władysław W., ale jego totumfacki, Marian K., będący w zmowie z Czesławem L. Uniknął jednak odpowiedzialności karnej, bo nim zapadł wyrok, pewnego dnia nie obudził się ze śpiączki cukrzycowej. Jego wspólnik został skazany na 20 lat więzienia. Były dyrektor cukrowni za brak nadzoru poszedł za kratki na cztery lata. Zdemaskowanie buraczanego eldorado na Lubelszczyźnie zachęciło prokuratorów innych województw do szukania podobnych afer na swoim terenie. W rezultacie wszczęto 20 śledztw, a dalsze były w przygotowaniu. W roku 1977 w całej Polsce zapadło 81,5 tys. wyroków w sprawach gospodarczych dotyczących zakładów państwowych. Zazwyczaj orzekano kary od 10 lat więzienia w górę. Przed kolegiami ds. wykroczeń stanęło aż 30 tys. osób.

Korzystałam z relacji prasowych o procesie pracowników cukrowni „Klemensów”, z omówionej przez Michała Berezińskiego ankiety socjologicznej z „Prawa i Życia” oraz z wyników badań prof. Krystyny Daszkiewicz zawartych w jej publikacjach „Klimaty bezprawia” i „Traktat o złej robocie”.
Więcej możesz przeczytać w 22/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.