W 1918 r. odzyskiwaliśmy ją po 123 latach niewoli. W roku 1989, licząc z wojną, po 50 latach. Ale tak jak w początkach wieku, tak i przed piętnastoma laty nikt nie mógł nawet marzyć, że za jego życia mury runą i "ni z tego, ni z owego będzie Polska od czwartego". Dwukrotnie w ciągu wieku Polakom przydarzał się wspaniały, nieoczekiwany, wyśniony cud niepodległości. 17 stycznia 1919 r. premier Jędrzej Moraczewski zapisał: "Kto tych krótkich dni nie przeżył, kto nie szalał z radości w tym czasie wraz z całym narodem, ten nie dozna w swym życiu najwyższej radości. Cztery pokolenia nadaremno na tę chwilę czekały, piąte doczekało... Nie ma 'ich'. Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne Państwo! Na zawsze! Chaos? To nic! Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów!".
W 1989 r., gdy cała Polska głosowała na drużynę Lecha Wałęsy, wspólna nadzieja zapisywała te same hasła: sprawiedliwość, uczciwość, wolność. Znikły stare podziały. Nagle nie było "ich" i "nas", nagle byliśmy "my". Według wyników sondaży, ledwie 7,5 proc. Polaków nie chciało własnej, suwerennej Polski. Dla wszystkich, tak jak w 1918 r., rozpoczynała się nowa epoka.
Cud na gruzach
Nieufne pytanie o tamtą niepodległość w kontekście naszej współczesnej transformacji pojawiło się stosunkowo wcześnie, już w początkach lat 90. Jak to możliwe - dawało się słyszeć - że oni na początku wieku już po roku mieli małą konstytucję, a po dwóch kolejnych latach wielką konstytucję marcową? Jak to możliwe, że potrzebowali ledwie pięciu lat, by dokonać wielkiej reformy monetarnej i reformy finansów państwa, nieco ponad dziesięć lat, by przeprowadzić reformę sądownictwa czy systemu oświatowego? Jak to możliwe, że wówczas, jak niesie fama, pociągi kursowały z dokładnością co do minuty, a nasze pociągi...
Wszelkie porównania tak odległych okresów historycznych wydają się pozbawione sensu, a już na pewno podstaw naukowych. II Rzeczpospolita istniała w świecie innych realiów terytorialnych, politycznych, społecznych, narodowościowych, a jednak to niepokojące pytanie, czy czasem, wobec ich sukcesów, nie zmarnowaliśmy naszych 15 lat, krąży gdzieś pod polską czaszką. Poszukujemy choćby i nienaukowej odpowiedzi.
Jeśli spojrzeć na ich i nasz "bilans otwarcia", już na pierwszy rzut oka widać, że oni znajdowali się w nieporównanie gorszej sytuacji. Kraj po niszczycielskiej, wielkiej wojnie leżał w gruzach. Obliczano, że zniszczeniu uległo 1 809 228 budynków, a ponad pięć milionów ludzi zostało pozbawionych dachu nad głową. Granice płonęły w walkach z Ukraińcami, Czechami, Niemcami i bolszewikami. W powstaniach wielkopolskim i trzech śląskich Polacy manifestowali swe nadzieje na dziejową sprawiedliwość w wytyczaniu polskich granic. Walczyli nie tylko o Polskę, ale także o szacunek dla Polski, którego jej odmawiano.
Brytyjski premier Lloyd George, który uważał Polskę za "historyczne fiasko", głosił, że "lepiej dać małpie zegarek niż Polakom Górny Śląsk", i pisał o Polsce "pijanej młodym winem wolności dostarczonym jej przez aliantów, która ubzdurała sobie, że znowu zostanie niekwestionowaną władczynią Europy Środkowej". Wbrew ugruntowanym w PRL przekonaniom o miłości Lenina do Polaków przywódca bolszewickiej rewolucji w pierwszych dniach polskiej wolności uważał, że "Polska niepodległa stanowi zło i jest niebezpieczna dla Rosji (...) lecz dopóki istnieje, możemy spokojnie liczyć na Niemcy, gdyż Niemcy nienawidzą Polski i w każdej chwili będą z nami współdziałać, by ją zdławić". O niemieckich głosach traktujących Polskę jako państwo sezonowe i zapowiadających naprawienie wersalskiego zła nie ma co wspominać.
Rodziła się więc ta polska niepodległość otoczona wrogością i niewiarą, z tysiącem problemów kodyfikacyjnych, narodowościowych i społecznych nam nie znanych. W różnych dzielnicach różne były pieniądze, różne prawa, różne wszystko, nawet rozstaw torów kolejowych. Wspólna była tylko Polska. W ogniu tej walki w pierwszych latach śmiertelnego zagrożenia odzyskanej wolności znikły podziały i antagonizmy. Jak się zdaje, w tych najtrudniejszych latach Polacy odnaleźli wspólny język.
Konstytuta prostytuta
W 1989 r. mieliśmy zdewastowaną gospodarkę, puste półki sklepowe i system reglamentacji kartkowej, ale nie musieliśmy w ciągu dziesięciu lat, jak oni, odbudowywać 500 km dróg i 200 zniszczonych mostów, usuwać ogromnych zniszczeń wojennych (oni usunęli w ciągu dekady 86 proc.) Nie musieliśmy wreszcie, jak oni, wobec rozpoczętej przez Niemców wojny celnej budować portu w Gdyni - jedynego polskiego okna na świat. Mieliśmy i Gdynię, i Gdańsk, i Szczecin.
"Mamy Orła Białego, szumiącego nad głowami, mamy tysiące powodów, któremi serca nasze cieszyć możemy. Lecz uderzmy się w piersi. Czy mamy dość wewnętrznej siły? Czy mamy dość tej potęgi ducha? Czy mamy dość tej potęgi materialnej, aby wytrzymać jeszcze te próby, które nas czekają?" - pytał z troską Józef Piłsudski w pierwszych latach polskiej niepodległości. I nie były to pytania retoryczne. Pierwsze lata niepodległości przyniosły obok dni dumy także dni hańby. Pierwszy prezydent II RP Gabriel Narutowicz zginął od kuli szaleńca uzbrojonego przez polski szowinizm i nietolerancję. Pierwsze lata demokracji zapisywały karykaturę państwa i Sejmu wstrząsanego walkami partyjnymi, prywatą, nieodpowiedzialnością polityków. "Nad państwem skrajnie parlamentarnym - pisano - zaczęło się unosić widmo anarchii". Jeżeli udawało się coś przeprowadzić, jak reformę monetarną Władysława Grabskiego, to zawdzięczano to samoograniczeniu władzy Sejmu i specjalnym pełnomocnictwom, jakich udzielono Grabskiemu.
W zaciętej dyskusji wokół dwóch pojęć podstawowych dla myślenia o Polsce w tamtych latach - pojęcia narodu i państwa - ówcześni Polacy względnie szybko pojęli błąd ustawy zasadniczej z roku 1921. Przeniknięta ideałami równości i wolności, dając Polakom ogromny zakres swobód obywatelskich, wyznaczała ona najsłabszą pozycję państwu - władzy wykonawczej, rządowi i prezydentowi. Piłsudski, który nie zwykł przebierać w słowach, nazywał ją wprost "konstytutą prostytutą". Zamach majowy i tzw. nowela sierpniowa, ograniczająca uprawnienia Sejmu, a przyznająca prezydentowi prawo wydawania rozporządzeń z mocą ustawy i prawo rozwiązywania Sejmu i Senatu przed upływem kadencji, zlikwidowały stan, w którym, jak pisano: "parlament wie, czego nie chce, ale nie wie, czego chce".
Polska Piłsudskiego i Wałęsy
Od tego czasu to był Sejm Piłsudskiego i to była Polska Piłsudskiego. W każdej sprawie decydowała jego wola i ogromny autorytet. Dla marszałka Piłsudskiego pomyślność gospodarcza była funkcją dobrze zorganizowanego, silnego państwa. "Nie w programie społeczno-politycznym lewicy czy prawicy upatrywał on drogę przezwyciężenia nędzy - zapisał Eugeniusz Kwiatkowski, twórca sukcesów ekonomicznych Polski - lecz w oczyszczeniu ogólnej atmosfery moralnej oraz w naprawie ustroju państwowego. Zawsze bronił prymatu interesów państwa przed interesem jednostki". Ta zasada sprowadzała się do prostej prawdy: skoro marszałek nie tolerował złodziejstwa i nadużyć gospodarczych, to nie mogło być złodziejstwa ani nadużyć. I prawie nie było. Jeśli marszałek uważał, że droga do wydźwignięcia się z zacofania wiedzie przez rozwój przemysłowy, to wszystkie siły kierowano na rozwój przemysłowy.
"Mówiąc o pracy sejmowej - zapisał 25 listopada 1931 r. Kazimierz Świtalski - Piłsudski powiedział, że zastanawia się ciągle, jakie istotne zadania mógłby wyznaczyć parlamentowi. Dochodzi do wniosku, że właściwa rola parlamentu sprowadza się do tego, że powinien co jakiś czas przymusowo oświadczyć, czy ma zaufanie do rządu".
12 grudnia 1989 r. Lech Wałęsa, wówczas jeszcze jako przewodniczący "Solidarności", złożył oświadczenie, które wywołało burzę protestów ze strony tzw. sił demokratycznych. Zaproponował wyposażenie rządu w specjalne uprawnienia w zakresie prawnej regulacji najważniejszych dziedzin życia gospodarczego. Swe stanowisko motywował tym, że dyskusje sejmowe hamują bieg reform w państwie. Jest pytaniem historii, czy ktokolwiek poza nim wówczas, u zarania transformacji, przewidywał dzisiejsze rozczarowanie pracą parlamentu, że wielu z nich odwróci się od własnego państwa?
W Sejmie w marcu 1932 r. trwała dyskusja w delikatnej sprawie obcięcia diet marszałka. Sejmowy stenogram odnotował znamienną nie tylko dla tamtego czasu wypowiedź Stanisława Dubois, posła PPS: "Najwyższy czas, aby w ogóle w Polsce wprowadzić ustawę, która by regulowała wysokość poborów rozmaitych dygnitarzy. Jesteśmy świadkami, że niektórzy dygnitarze otrzymują pobory sięgające 10 i więcej tys. zł miesięcznie, siedzą na kilku posadach, są posłami, wiceministrami, są delegatami rządu do banków (...) Chodzi tu o pewne imponderabilia, żeby jeden człowiek nie zarabiał 4000 zł, kiedy inni ludzie padają z głodu na ulicach miasta".
Według "Małego rocznika statystycznego", w 1932 r. w czteroosobowej rodzinie pracownika umysłowego zarabiającego miesięcznie 340 zł (a więc z najniższej grupy uposażeniowej) na żywność wydawano 36,5 proc. dochodów, na komorne 11,5 proc., na opał i światło 6 proc, na odzież i obuwie 12,1 proc., na podatki i ubezpieczenia 7,2 proc. dochodu, na długi 7 proc. Resztę pochłaniały używki, higiena i zdrowie, oświata i inne. Warto przywołać te liczby choćby jako ciekawostkę historyczną, którą - by zrozumieć historię - wystarczy porównać z własnym budżetem.
Wolność musi jednoczyć
"Tam, gdzie chodzi o życie, tam, gdzie chodzi o krew, jest ta ofiara najłatwiejsza, chociaż w laury owita. To jest ofiara, na którą Polak na pewno się zdobędzie. Idzie o ofiarę ciężką, idzie o ofiarę robioną dla siły całego narodu, idzie o ofiarę i umiejętność robienia ustępstw wzajemnych, idzie o ofiarę z tego, co ludziom być może i jest najdroższe, o ofiarę ze swych przekonań i poglądów. Idzie o to, aby kraj nasz zrozumiał, że swoboda to nie jest kaprys, że swoboda to nie jest 'mnie wszystko wolno, a drugiemu nic', że swoboda, jeśli ma dać siłę, musi jednoczyć, musi łączyć, musi rękę drugiemu podawać, musi godzić sprzeczności, a nie tylko przy swojem się upierać" - mówił Piłsudski w pierwszych dniach niepodległości. I dodawał: "Ja się muszę wciąż mocować z narodem moim o Polskę". W dniach transformacji po 1989 r. tej przestrogi, jak się zdaje, nikt już nie pamiętał.
"W społeczeństwach lekceważących każde trwałe zasady - pisał Eugeniusz Kwiatkowski - życie musi się tlić marnie, muszą się szerzyć ekstremy nędzy i egoizmu, ryzyka i niepewności, intryg i osobistych antagonizmów. (...) Wszystko tonie w powodzi namiętnych dyskusji i złośliwych oskarżeń i nie może się tam doczekać urzeczywistnienia". W piętnastą rocznicę odzyskania niepodległości czyta się te słowa z rosnącym niepokojem. Oczywiście, były wówczas i "rachunki krzywd". Wcale nie małe. Rzeczowa historia 15-lecia notowała krwawo tłumione strajki, bezrobocie, nędzę wsi i "nożyce cen" w produkcji rolniczej. Pamiętała proces brzeski i samowolę policji. Zapisywała niejedną pretensję i niejedno słowo goryczy. Ten żal nie dotyczył jednak państwa polskiego i odzyskanej niepodległości. Te pozostawały poza krytyką.
31 lipca 1932 r., w czternastym roku polskiej niepodległości, w Gdyni odbyły się obchody Święta Morza związane z dziesięcioleciem położenia kamienia węgielnego pod budowę portu. Pogrążona w kryzysie Polska nie mówiła o niczym innym. W 1924 r. do miniaturowej przystani zawinęło zaledwie 29 statków, a port przeładował 10 167 ton towarów. W 1932 r. do Gdyni wpłynęło 3610 jednostek z sześcioma milionami ton towarów. To oznaczało, iż prześcignęliśmy Amsterdam, Havre, Bordeaux, Bremę, Szczecin, Sztokholm i - co najważniejsze - Gdańsk. Co więcej, milion ton z sześciu milionów przybył do portu na polskich statkach. "Panorama Gdyni - pisała prasa europejska - jest dziś najlepszą propagandą Polski. W ciągu dziesięciu lat powstało na surowym korzeniu 47-tysięczne miasto i port, którego nie powstydziłyby się największe potęgi morskie świata". W tłumaczeniu na język polskich uczuć i polskiej dumy oznaczało to: powstało państwo, którego nie powstydziłby się żaden naród.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.