Wojna sukcesów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polacy bombardują Berlin - we wrześniu 1939 r. wierzyły w to miliony naszych rodaków Kiedy wybucha wojna, jej pierwszą ofiarą pada prawda - tę myśl polskie doświadczenie wrześniowe uzupełniło twierdzeniem, że jednocześnie pierwszym zwycięzcą staje się bujda, czyli kłamstwo. Bujda wrześniowa kazała milionom Polaków uwierzyć w przełamanie frontu zachodniego, w bombardowania Berlina i innych miast niemieckich, w polskie wojenne powodzenie, w zupełnie inną wojnę. Kazała walczyć w przeświadczeniu zwycięstwa, podczas gdy ta wojna nieuchronnie zmierzała do klęski. "Wróg, chcąc zniszczyć naszą wojenną odporność moralną, stara się rozpuszczać fałszywe wiadomości, przedstawiając sytuację w jak najczarniejszych kolorach - głosiły wojskowe komunikaty Polskiego Radia. - Kto szerzy plotkę lub defetyzm, jest świadomym lub nieświadomym agentem wroga i musi być napiętnowany jako sabotażysta moralny". Ludzie wiedzieli więc tylko tyle, ile mogli przeczytać na łamach prasy lub usłyszeć na falach Polskiego Radia. Obraz wojny płynący z tych źródeł to zupełnie zapomniane, a być może niezwykle ważne oblicze września.

Wojna na papierze

Już w pierwszym dniu wojny oficjalny komunikat dowództwa publikowany na łamach prasy donosił o utracie przez nas jedynie dwóch samolotów. Jednocześnie zawiadamiano, że angielskie lotnictwo panuje nad niemieckim obszarem powietrznym. Krakowskie "Tempo Dnia" donosiło 2 września: "W odpowiedzi na zdradziecki atak niemieckiego lotnictwa na otwarte miasta polskie lotnicy polscy obrzucili bombami Berlin i Gdańsk". Z komunikatu Naczelnego Dowództwa z 2 września informującego, że w ciągu dwóch dni straciliśmy jedynie 12 samolotów, można było wnosić, że polskie straty w wyprawie na Berlin były względnie niewielkie. Polskie zwycięstwo powietrzne nad Gdańskiem było tym cenniejsze, że - jak podawała prasa tego dnia - "gauleiter Forster ogłosił przyłączenie Gdańska do Rzeszy".

Komunikaty następnego dnia zostały zdominowane informacjami o przyłączeniu się do wojny Anglii i Francji. Entuzjazm tłumów zgromadzonych przed ambasadą brytyjską w Warszawie zdawał się nie mieć granic. Polska prasa donosiła o "pełnym froncie wolności przeciw germańskiemu barbarzyństwu". Już następnego dnia nadany przez radio komunikat oficjalny głosił, że armia francuska przełamała front niemiecki w siedmiu miejscach i postępuje w głąb Niemiec. "Express Poranny" z 6 września, potwierdzając tę jakże pomyślną dla Polski wiadomość, uzupełniał ją informacją o nalocie polskich bombowców na Berlin. Z powodów oczywistych nie podawano bliższych szczegółów, jednak Polskiemu Radiu udało się ustalić, że "wszystkie nasze samoloty w liczbie 30 powróciły nie uszkodzone do baz lotniczych". Jeśli ktoś małej wiary powątpiewał jeszcze w pomyślny dla Polski rozwój zdarzeń, to musiał uwierzyć Stefanowi Starzyńskiemu, bohaterskiemu cywilnemu komisarzowi obrony Warszawy, który 9 września 1939 r. w jednym z pierwszych historycznych apeli do ludności mówił: "Niemcy, chcąc bronić się na zachodzie, muszą wycofać swe wojska z naszego frontu, by przerzucić je na front angielsko-francuski. Już przerzucili na front zachodni sześć dywizji, wiele eskadr bombowców i oddziały pancerne". Tydzień później okazało się, że nikt nie przerzucił na front angielsko-francuski ani jednego żołnierza. Tydzień później, gdy obok niemieckich hordy sowieckie zalewały Polskę, a rząd uchodził za granicę, okazało się, że nie było żadnego frontu poza tragicznym frontem polskim.

Trudno powiedzieć, czy owa propaganda przyniosła jej reżyserom zamierzone korzyści. Czy były oddziały, które wierząc w sukcesy na innych frontach, walczyły z większym zapałem i determinacją, czy społeczeństwo stawało się bardziej zdyscyplinowane. Można natomiast ponad wszelką wątpliwość przyjąć, że w wielu wypadkach kłamliwa propaganda przyniosła tylko straty i kłopoty.

Strzelajcie bez pośpiechu

6 września bitwa graniczna była już przegrana. Niemieckie zagony pancerne bez przeszkód zmierzały do Warszawy. Tego dnia kilku wysokich oficerów z gen. Sosnkowskim i płk. Tomaszewskim, argumentując, że "już jutro zaczną grzmieć działa w środku miasta", zażądała ujawnienia Polakom prawdy. Obawiano się, że w Warszawie, "żyjącej poza rzeczywistością", może dojść do paniki i zachowań, które wymkną się kontroli. Rozkaz poinformowania Polski o prawdziwym obliczu tego września otrzymał płk Roman Umiastowski. Był to znakomity oficer liniowy, przed wojną dowódca 37. Pułku Piechoty w Kutnie, człowiek o wielkiej inteligencji i znacznym dorobku pisarskim. Być może temu właśnie zawdzięczał nieoczekiwaną i niechcianą nominację na szefa propagandy w Sztabie Naczelnego Wodza. To jego głos na falach Polskiego Radia w pierwszych dniach września przypominał: "Żołnierze, strzelajcie powoli, każdy strzał ma być celny. Strzelajcie bez pośpiechu...". 6 września płk Umiastowski był już po rozmowie z marszałkiem Śmigłym. Poinformował go o bezwładnej ewakuacji ludzi z terenów zajmowanych przez Niemców. Do Warszawy dotarło tak 150-200 tys. osób pragnących walczyć, oblegających instytucje wojskowe. "Naczelny wódz wiedział o tym i odrzekł: to muszą teraz iść za Wisłę, a nawet znacznie dalej na wschód. To trzeba powiedzieć...".

I płk Umiastowski, wykonując wiernie rozkaz naczelnego wodza, to powiedział. Około północy 6 września zapowiedział przed mikrofonem Polskiego Radia możliwość zjawienia się Niemców pod Warszawą już w najbliższym czasie i wezwał ludność stolicy do masowego udziału w budowie umocnień i barykad. Równocześnie ogłosił, że mężczyźni zdolni do walki mają niezwłocznie opuścić stolicę i udać się na wschód, gdzie zostaną wcieleni do wojska.

I stało się to, co musiało się stać. Po tygodniu uprawiania bujdy wrześniowej zaskoczeni ludzie ulegli panice. Tej nocy opuściło Warszawę może 200 tys., a może 300 tys. ludzi. Szli na wschód w nieznane, bez celu, pod bomby Luftwaffe i sowieckie kule. Zaczynała się wrześniowa apokalipsa Warszawy. Historia, jakże niesprawiedliwie, winą za ten tragiczny apel obciążyła płk. Umiastowskiego. Jak się zdaje, pierwszym winnym był fałszywy mit siły podtrzymywany bujdami wrześniowymi nawet wtedy, gdy rząd i naczelne władze państwowe uciekały z zagrożonej Warszawy.

Skandal na Westerplatte

10 września, w niedzielę, w oblężonej już Warszawie "Kurier Warszawski" w czarnej ramce na pierwszej kolumnie opublikował nekrolog obrońców Westerplatte: "Cześć pamięci bohaterów Westerplatte. W ósmym dniu wojny polsko-niemieckiej, dnia 8 września roku bieżącego, o godzinie 11 minut 40 przed południem, po niesłychanie bohaterskiej walce zginęli na posterunku śmiercią walecznych ostatni z załogi na Westerplatte w obronie polskiego Bałtyku". Była to oczywista bujda wrześniowa. I nawet nie dlatego, że błędnie podano datę kapitulacji, która nastąpiła 7 września. Sens tego kłamstwa, w myśl którego mieli zginąć wszyscy, ponad 200 obrońców (choć w istocie zginęło jedynie 15 żołnierzy z Westerplatte) miał obudzić w walczących jeszcze Polakach wściekłość i wolę odwetu. Konstanty Ildefons Gałczyński, tak jak cała Polska uwierzywszy w tę bujdę, napisał przejmujący wiersz, w którym "czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte". Dopiero po latach miało się okazać, że legendarna już historia obrony Westerplatte wymaga zasadniczego sprostowania. Jak wynika z ostatnich ustaleń historyków, drugiego dnia obrony mjr Henryk Sucharski, komendant polskiej placówki, postanowił skapitulować. Trudno jednoznacznie powiedzieć dlaczego. Historycy, podobnie jak oficerowie z polskiej placówki, podejrzewali załamanie nerwowe, które może dotknąć każdego żołnierza, a więc także dowódcę. Mjr Sucharski miał spalić szyfry łączności z dowództwem Wybrzeża, a następnie zamierzał poddać Westerplatte. Jego rozkazom sprzeciwiła się kadra oficerska. Komendant został związany i w piwnicy odizolowany od żołnierzy. Dowództwo przejął jego zastępca do spraw liniowych kpt. Franciszek Dąbrowski. To on miał do końca dowodzić bohaterską obroną. Ta sensacyjna, a - jak się okazało - także skandaliczna historia w kontekście kłamstw wrześniowych zajmuje niezwykle ważne miejsce.

Być może bowiem było tak, że Sucharski, znakomity oficer, którego nikt nie ma podstaw podejrzewać o tchórzostwo, świadomy bezsensowności obrony dłuższej niż 24-godzinna, świadomy położenia placówki na polskim skrawku ziemi w niemieckim żywiole, a jednocześnie uprzedzony i przekonany o tym, że na żadną pomoc nie może liczyć, chcąc oszczędzić życie podległych mu żołnierzy, postanowił skapitulować. Nie mógł wiedzieć, że po pierwszym szturmie Niemcy zdecydują się zaatakować dopiero po tygodniu (codzienne krwawe szturmy znane z literatury to kolejna bujda wrześniowa). Nie mógł też wiedzieć, że morderczy ostrzał z niemieckiego pancernika, podobnie jak ustawiczne niemieckie naloty w gruncie rzeczy uczynią niewiele szkody obrońcom. Być może wcale nie załamał się nerwowo. Wykonywał jedynie obowiązki odpowiedzialnego dowódcy. A jednak spotkał się z buntem swego oddziału. Dlaczego? Otóż wiele wskazuje na to, że usłyszawszy w radiu 2 września, że zbombardowaliśmy Berlin, a pod Gdynią wylądował desant angielski, oficerowie i żołnierze Westerplatte postanowili walczyć dalej. Nawet wbrew rozkazom dowódcy. Kto bowiem kapituluje w obliczu - zdawałoby się - bliskiego zwycięstwa? Gdy kapitulowali 7 września, uprzedzając decydujący niemiecki szturm na Westerplatte, wiedzieli już, że zostali oszukani. Nie było żadnego angielskiego desantu. Nie było żadnego przełamania linii Zygfryda i żadnej rewolty w Niemczech wymierzonej w Hitlera. I być może dlatego oddali komendę swemu uwolnionemu z piwnicy dowódcy, by reprezentował załogę podczas kapitulacji. To tak, jakby przywrócili mu tym gestem honor - jedynemu, który nie dał się oszukać.

65 lat po tej wojnie pozostaje pytanie, czy bohaterstwo żołnierza oszukanego przez dowódców pozostaje bohaterstwem. I być może pozostaje lekcja wrześniowa, z której dla tych, którzy znają historię, wynika, że nawet w najlepszej wierze nie wolno oszukiwać swego narodu.

Więcej możesz przeczytać w 41/2004 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.