Operacja "Ucieczka Mikołajczyka"

Operacja "Ucieczka Mikołajczyka"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Prezesowi PSL udało się zbiec z Polski, chociaż cały czas szpiegowało go 30 bezpieczniaków

Nikt nie pytał, dlaczego Stanisław Mikołajczyk uciekł. Dla każdego było to jasne - w tamtych czasach z tamtej Polski każdy chętnie by uciekł. Pytaniem było jedynie: jak uciekł? Jak w ogóle mógł uciec człowiek okrzyknięty przez władze komunistyczne wrogiem numer jeden, człowiek, któremu przygotowywano publiczny proces i stos, pilnowany dzień i noc, obstawiony funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa i agenturą. Po sfałszowanych wyborach styczniowych 1947 r., gdy w Sejmie znalazło się jedynie 28 działaczy prawie milionowego Polskiego Stronnictwa Ludowego, dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że zbliża się nieuchronny koniec świata PSL. Znaczna część działaczy uważała, że najlepszym wyjściem, by uchronić ludzi przed represjami, byłoby rozwiązanie stronnictwa. Wiceprzewodniczący PSL Kazimierz Bagiński był zdania, że wobec sfałszowania wyników wyborów należało ogłosić światu fiasko misji Mikołajczyka i odwołać się do opinii Brytyjczyków i Amerykanów gwarantujących ustalenia jałtańskie. Mikołajczyk zdecydowany był jednak trwać. Trwać tak długo, jak długo było jesz­cze coś do zrobienia - mimo aresztowania i skazania tysięcy działaczy jego partii za wymyślone winy, mimo zamordowania dziesiątków ludzi PSL przez UB z zamiarem siania w społeczeństwie postrachu.

Osaczanie PSL

Wspomnienia tych, którzy się z nim wówczas stykali, zgodne są co do tego, że Mikołajczyk nie zamierzał uciekać. Z właściwym sobie chłopskim uporem czekał na to, co się zdarzy. W sierpniu 1947 r. władze urządziły proces Zygmunta Augustyńskiego, redaktora naczelnego "Gazety Ludowej". Dostał 15 lat za rzekome szpiegostwo. Mikołajczyk nie mógł mu pomóc. We wrześniu władze zarządziły szukanie podstaw prawnych do postawienia przed sądem samego Mikołajczyka. Szybko został o tym poinformowany. Ostrzeżenia brzmiały tym groźniej, że w ostatnich dniach września został stracony po sfingowanym procesie Nikola Petkov, bułgarski przywódca partii chłopskiej. Trwały procesy węgierskich i rumuńskich "Mikołajczyków". 8 października Naczelny Komitet Wykonawczy PSL kolejny raz podjął kwestię rozwiązania stronnictwa. I tym razem Mikołajczyk był przeciwny. Uważał - jak zapisze po latach jego sekretarz - że "dopóki chroni go jego immunitet poselski, powinien trwać choćby po to, by dawać świadectwo wolnemu światu o tym, co się dzieje w Polsce".

11 października zdecydował się uciekać z Polski szef stołecznego zarządu PSL Stefan Korboński, w latach okupacji stojący na czele tzw. Kierownictwa Walki Cywilnej i ostatni delegat rządu na kraj. Mikołajczyk przyjął tę wiadomość ze zrozumieniem. Prosił jedynie o poinformowanie go o terminie ucieczki. Korboński zapisał we wspomnieniach, że odniósł wrażenie, iż "Mikołajczyk sam nie myśli o ucieczce i postanowił zostać na całopalenie!".

I zapewne wrażenie to było prawdziwe. Mikołajczyk nadal nie zamierzał uciekać. Nawet kiedy w tych właśnie dniach wezwa­ny do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego "kruszał" na korytarzu gmachu przy Koszykowej w Warszawie, długo czekając na rozmowę z Adamem Humerem, który od ministra Stanisława Radkiewicza otrzymał polecenie "postraszenia Mikołajczyka". Nie zamierzał uciekać, nawet wówczas, kiedy Bolesław Drobner z PPS ostrzegł, że planowane jest aresztowanie go za dwa tygodnie, podczas 28. sesji Sejmu. 17 października wobec wyraźnego już zagrożenia poprosił jednak swego sekretarza Mieczysława Dąbrowskiego o kontakt z ambasadorem USA w Polsce Stantonem Griffisem. Z powodu nieobecności ambasadora jeszcze tego dnia wieczorem w willi Mikołajczyka pojawił się George Andrew, pierwszy sekretarz ambasady. Sekretarz Mikołajczyka zapisał słowa, które wówczas padły: "Proszę przekazać panu ambasadorowi Griffisowi moją prośbę, aby niezwłocznie powiadomił pana prezydenta Stanów Zjednoczonych Harry'ego Trumana, że z wiarygodnych źródeł otrzymałem informację, iż na najbliższej sesji Sejmu mam być wraz z kilkoma kolegami pozbawiony immunitetu poselskiego i następnie aresztowany". W relacji Dąbrowski podkreśla fakt, że to nie Mikołajczyk prosił o zorganizowanie ucieczki, lecz Amerykanie: to oni następngo dnia otrzymali depeszę od prezydenta Trumana, w której przekonywał: "Pana ewentualne aresztowanie utrudni sytuację Narodom Zjednoczonym", i nalegali na jak najszybszy wyjazd Mikołajczyka z Polski.

Pomoc od Amerykanów

Amerykanie zaproponowali trzy warianty ucieczki: przez Czechosłowację do amerykańskiej strefy okupacyjnej, morzem do Szwecji lub Wielkiej Brytanii lub przez Berlin wraz z konwojem 102 trumien ekshumowanych obywateli amerykańskich poległych lub zmarłych w czasie wojny w Polsce. Konwój opuszczał Polskę 19 października, ale Amerykanie gotowi byli opóźnić odjazd o dzień lub dwa. Jeśli wierzyć źródłom, Mikołajczyk wybrał drogę morską. Zdecydowano, że ucieczka rozpocznie się 20 października w poniedziałek po godzinie 16.00. Tego bowiem dnia o godzinie 11.00 zaplanowano wspólne posiedzenie klubu poselskiego i NKW PSL, na którym Mikołajczyk chciał być obecny. Zdecydowano także, że Amerykanie ułatwią ucieczkę jedynie Mikołajczykowi. Nie wyrazili zgody na wspólną ucieczkę Marii Hulewiczowej, z którą Mikołajczyk od dwóch lat dzielił życie. Także bez ich pomocy uciekać mieli inni działacze PSL - Bagjński, Korboński, Bryja, Dąbrowski i Hulewiczowa. W niedzielę 19 października Mieczysław Dąbrowski przygotowywał wyjście z gmachu PSL w Al. Jerozolimskich 85 na ulicę Nowogrodzką. Pracował przez kilka godzin, by odblokować nie używane drzwi, aby w poniedziałek Mikołajczyk mógł niepostrze­żenie dla funkcjonariuszy UB zniknąć.

To, co się wydarzyło potem, miało budzić najżywsze polskie emocje przez kilkadziesiąt lat. Przede wszystkim za sprawą sa­mego Mikołajczyka, który bezpośrednio po ucieczce, już na Zachodzie opisując jej przebieg, przekazał baśniowy, sienkiewiczowski obraz samotnego bohatera przedzierającego się przez nadgraniczne chaszcze z pistoletem w dłoni, stukającego do przygodnych drzwi, by dobrzy ludzie mu pomogli. Naiwność tego zmyślenia była tak oczywista, że wydawcy jego wspomnień usuwali fragmenty dotyczące ucieczki, by nie drażnić inteligencji czytelników. Historycy do dziś natomiast zadają pytania, na które nikt nie zna prawdziwej odpowiedzi: Dlaczego, relacjonując ucieczkę z Polski, Stanisław Mikołajczyk kłamał? Dlaczego po prostu nie milczał? Przecież wystarczyło powiedzieć, że nie może mówić o szczegółach ucieczki. W dobie zimnej wojny każdy by to zrozumiał. Dlaczego więc kłamał? I to kłamał nie tylko w roku 1947 czy 1948.

Kłamał, a ściślej milczał o prawdziwych szczegółach swej ucieczki z Polski także w latach 60. aż do śmierci. Co więc próbował ukryć czy kogo próbował ochronić?

Tajemniczy rejs

Prawda o szczegółach tej ucieczki powoli wyłaniała się już w latach 50., kiedy publikowano pierwsze wspomnienia jej uczestników. Dopiero jednak publikacja amerykańskich dokumentów ucieczki Mikołajczyka w paryskich "Zeszytach Historycznych" w 1985 r. ujawniła podstawowe fakty. Wynikało z nich, że 20 października 1947 r. Stanisław Mikołajczyk na jednej z ulic Warszawy o godzinie 18.30 ukrył się między paczkami załadowanymi na samochód ciężarowy ambasady amerykańskiej. Ruszono do Gdyni. W podróży przerywanej dziewięcioma kontrolami i próbą rewizji amerykańskiemu samochodowi przez znaczną część trasy towarzyszył dziwny, nie zidentyfikowany samochód osobowy, który bardzo zaniepokoił uciekających. Nad ranem we wtorek 21 października dotarli jednak na Wybrzeże. Po krótkim odpoczynku i śniadaniu w willi Walpole`a Davisa, dyrektora brytyjskiej morskiej firmy przewozowej Moore-McCormack, Stanisław Mikołajczyk przed świtem został przewieziony do portu w Gdyni. Tam - zawdzięczając to gapiowatości strażnika, który poszedł do celników wyjaśniać szcze­góły dotyczące załadunku statku - niepostrzeżenie został wprowadzony na pokład "Baltavii", brytyjskiego statku towarowego. Tu został ukryty w kajucie dla chorych. O 9.30 "Baltavia" nie zatrzymywana wyruszyła w rejs do Londynu. Kilka dni później, w niedzielę 26 października, zawinęła do nabrzeża portu londyńskiego.

Zdawałoby się, że oto zagadka ucieczki Stanisława Mikołajczyka została rozwiązana. Pozostał jednak do wyjaśnienia niepokojący fakt. Oto wśród wysiadających w Londynie ze statku nie było Mikołajczyka. I do dziś nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, gdzie wówczas był i co się z nim działo. Według ustaleń prasy brytyjskiej z tych dni, Mikołajczyk w 24 godziny po opublikowaniu przez władze polskie komunikatu o jego ucieczce, czyli 28 października, znalazł się w Berlinie. Jaką drogą - nie udało się ustalić. Odnotowano jedynie fakt, że brytyjskie władze w Berlinie odmawiają udzielania informacji na temat przejazdu Mikołajczyka przez Berlin. Być może zresztą Mikołajczyk nigdy nie znalazł się na "Baltavii". Oto bowiem w przekazach brytyjskich, do których dotarł Roman Buczek, Mikołajczyk wsiadał na pokład "Baltavii" "lekko ucharakteryzowany w mundurze oficera marynarki brytyjskiej" w towarzystwie Ronalda Hazella, byłego oficera służb specjalnych (SOE). Która więc wersja jest prawdziwa, kto prowadził Mikołajczyka - Brytyjczycy czy Amerykanie? A może ktoś inny?

Na życzenie Stalina?

Zagadka wydaje się tym bardziej złożona, że historykom udało się dotrzeć do relacji działaczy ludowych z Gdańska, świadczących o tym, że Mikołajczyk spędził na Wybrzeżu kilka dni, spotykał się z dr. Stanisławem Tabiszem, tamtejszym szefem PSL w willi w Jelitkowie, że organizowano dla niego lokal, że wreszcie znikł im któregoś dnia z oczu, wsiadając z jakimiś ludźmi do samochodu osobowego przy katedrze oliwskiej. W tym momencie "Baltavia" dawno już odpłynęła. O tym, że być może nie są to czcze wymysły, świadczyć może choćby fakt, że dr Stanisław Tabisz został aresztowany 3 listopada 1947 r. pod zarzutem pomocy Mikołajczykowi w ucieczce, a kilka miesięcy później zamordowany w śledztwie. W sprawie tej ucieczki - jak świadczą dokumenty - aresztowano 32 osoby. Wśród nich byli ludzie tak przypadkowi jak gospodyni Mikołajczyka Franka, której cała wiedza o sprawie sprowadzała się do tego, co podawała na pożegnalną kolację. To one miały zapłacić latami więzienia i cierpień za kompromitację, jaką dla UB była ta ucieczka. Być może jednak wszystkie te aresztowania i wyroki miały na celu zaprzeczenie dość powszechnym podejrzeniom, że za ucieczką stało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.

Wobec braku wiarygodnych dokumentów pytanie postawione przed laty przez prof. Andrzeja Paczkowskiego: "uciekł czy wyjechał?" zapewne długo jeszcze będzie dzielić sympatyków i przeciwników Mikołajczyka. Próbą odpowiedzi na nie jest relacja byłego oficera MBP, dzisiaj pragnącego zachować anonimowość, złożona na potrzeby tego eseju. W jej świetle scenariusz ucieczki Mikołajczyka został napisany w Moskwie. To Stalin nie życzył sobie zrobienia z niego męczennika, do czego prowadziłyby publiczny proces i wyrok śmierci. To dlatego Radkiewicz nakazał Humerowi postraszyć Mikołajczyka, aby skłonić go do opuszczenia kraju. Sama "ucieczka" bez współpracy UB - według tych wyjaśnień - byłaby niemożliwa. Nad Mikołajczykiem na co dzień "pracowały" V i I wydziały MBP. W sumie 30 osób śledzących każdy jego krok i słyszących każde słowo dzięki najnowocześniejszej na owe czasy aparatu­rze podsłuchowej. Trzy osoby z najbliższego otoczenia Mikołajczyka pozostawały na usługach UB.

Kiedy więc Mikołajczyk "uciekł", kpt. Władysław Płosarek z brygady pościgowej sekcji operacyjnej, który odpowiadał za drogę do Gdyni, wysłał za samochodem Mikołajczyka naszych ludzi w samochodzie osobowym - relacjonował były oficer MBP. Problem polegał na tym, że posterunki w centrum kraju nic nie wiedziały o akcji i któraś kontrola mogłaby się okazać zbyt drobiazgowa. Dalej, na Wybrzeżu, gdzie za powodzenie "ucieczki" odpowiadali mjr Bronisław Trachimowicz i mjr Zbigniew Dybała, wszystko już poszło gładko. Mikołajczyk został przewieziony do konspiracyjnego lokalu UB. W świetle tej relacji miał spędzić na Wybrzeżu trzy dni, a funkcjonariusze MBP współpracowali w całej akcji z Brytyjczykami, którzy wywieźli Mikołajczyka swoją drogą, na pewno nie "Baltavią". Z polecenia Warszawy operację prowadził płk Romuald Gadomski, zastępca naczelnika wydziału specjalnego, podległego wyłącznie ministrowi bezpieczeństwa publicznego, i ppor. Józef Boczek z wydziału obserwacji i wywiadu. Akcję "ucieczki Mikołajczyka", o której wiedziało w ministerstwie tylko kilku bezpośrednio zaangażowanych w nią ludzi, uznano za sukces, a Bronisława Trachimowicza, oficera, który podczas niej wyjątkowo się wyróżnił, w nagrodę przeniesiono z Gdańska do Warszawy. W świetle tej relacji podobnie przeprowa­dzone były pozostałe ucieczki działaczy PSL. Trudno odpowiedzieć na pytanie, ile w tej relacji jest prawdy. Jeśli jednak jest praw­dziwa, to jak żadna inna tłumaczy dozgonne milczenie Mikołajczyka w tej sprawie i niepojęte sprzeczności w ujawnionych doku­mentach amerykańskich i brytyjskich. Jedy­nym faktem niewątpliwym w tej historii jest informacja opublikowana 3 listopada 1947 r. w brytyjskiej prasie: "W poniedziałek 3 listopada brytyjski wiceminister spraw zagranicznych Christopher Mayhew zakomunikował w Izbie Gmin, że Stanisław Mikołajczyk przybył na lotnisko Manston w hrabstwie Kent i otrzymał pozwolenie wylądowania".

Więcej możesz przeczytać w 45/2004 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.