Dziś, po ponad 60 latach po śmierci gibraltarskiej, niewielu historyków wierzy jeszcze w oficjalną wersję przypadkowego wypadku lotniczego. W przypadkowych wypadkach zdarza się bowiem, że giną ludzie, nie powinny jednak ginąć fakty. W tym nigdy nie wyjaśnionym wypadku wraz z ludźmi - jak się miało okazać - zaginęła cała prawda o okolicznościach zdarzenia. Nikt do dziś nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, ilu ludzi znajdowało się na pokładzie samolotu, ilu i jak zginęło, wreszcie - co się stało z ich ciałami? Według relacji por. Ludwika Łubieńskiego, szefa polskiej misji wojskowej na Gibraltarze, Jan Gralewski, jedna z ofiar katastrofy, kurier z Polski, przed śmiercią wyraził życzenie, że chciałby być pochowany na Gibraltarze! Cóż to więc był za dziwny wypadek, jeśli jego ofiary przed wejściem do samolotu rozstrzygały o miejscu swego pogrzebu?
Ocaleli czy zginęli
Historycy w dochodzeniu prawdy odnajdują dziś, po latach, nie dające się wyjaśnić dokumenty i fakty świadczące o tym, że być może nie wszyscy zginęli w rzekomym wypadku lotniczym. Być może tych, których ciał nie odnaleziono, czekał nieporównanie bardziej tragiczny los. Bransoletka córki generała Zofii Leśniowskiej, ozdoba, która tajemniczą drogą zawędrowała do Kairu i została tam odnaleziona pod dywanem w hotelu Mena House ("Bransoletka Zofii", "Wprost" nr 52/53 z 2004 r.), rodzi pytania i hipotezy z pozoru tylko absurdalne. Jeśli bowiem przyjąć za prawdopodobne, że nie było żadnej katastrofy lotniczej, a wypadek samolotu Sikorskiego został zaaranżowany jedynie po to, by ukryć prawdę o wcześniejszym zamachu w pałacu gubernatora, to trzeba przyjąć za możliwe przypuszczenie, że zamachowcy nie zabili wszystkich członków ekipy Sikorskiego, a jedynie tych, którzy między godz. 15.00 a 16.00 znajdowali się w pokojach. Najprawdopodobniej więc ocalała Zofia Leśniowska i Adam Kułakowski, sekretarz Sikorskiego, którzy udali się w tym czasie do miasta, a na pewno Jan Gralewski, który z ekipą Sikorskiego w ogóle nie miał nic wspólnego. Jeśli mistyfikacja wypadku miała się wydać prawdopodobna, to także oni musieli zniknąć i zostać uznani za zabitych. Tym bardziej, że najprawdopodobniej nigdy nie zgodziliby się na jakikolwiek współudział w mistyfikacji.
Czy cokolwiek poza intuicją wspiera to przypuszczenie? Z co najmniej kilku poszlak wskazujących na to, że tak właśnie być mogło, pierwsza jest sprawa łóżka. Oto, jak świadczą relacje m.in. Ludwika Łubieńskiego, po południu 4 lipca córka generała poprosiła o wstawienie do samolotu łóżka dla ojca. Według relacji czeskiego pilota kapitana Edwarda Prchala, oficjalnie jedynego uratowanego w katastrofie, to instalacja łóżka miała spowodować opóźnienie odlotu liberatora. Jest oczywiste, że nie można po prostu wstawić łóżka do samolotu. W chwili startu czy lądowania, w momentach turbulencji łóżko "latałoby" po całej maszynie. Jeśli ktoś chciałby je zainstalować, musiałby je przyspawać do podłogi lub elementów kadłuba samolotu. Łóżka, rzekomo zamontowanego, nie znaleziono po wypadku. Nie wspominają o tym dokumenty i relacje z przebiegu akcji ratunkowej. Nikt - okazuje się - łóżka nie zainstalował. Po co zresztą miano by to zrobić, skoro w tylnej części samolotu Sikorskiego znajdowało się sześć superwygodnych foteli?
Cała ta sprawa rodzi inne pytanie: po co Zosia - a to nie ulega kwestii - miałaby się upierać w sprawie jakiegoś łóżka dla ojca? Nic nie wiadomo o tym, by był chory lub by się gorzej poczuł. Zresztą, nawet gdyby, to równie wygodnie przeleżałby sześć godzin lotu do Londynu w fotelu. Jedyne, co pozwala zrozumieć epizod z łóżkiem, to hipoteza, że Zofia Leśniowska, powiadomiona o śmierci ojca, chciała na łóżku przewieźć do Londynu jego ciało. Być może jedynie ta hipoteza tłumaczy, dlaczego gubernator gen. Mason-MacFarlane opowiadając już po wojnie w Londynie Helenie Sikorskiej, wdowie po generale, zdarzenia owego dnia, mówił, jak to wieczorem 4 lipca 1943 r. błagał Zosię, by nie leciała tym samolotem! Dlaczego miałaby nie lecieć, skoro dotychczas latała z ojcem? I jakim to - gdyby przyjęła tę radę - samolotem miałaby polecieć? Jedynym samolotem, który tego wieczoru, a ściśle biorąc tej nocy, już po tzw. wypadku samolotu Sikorskiego, startował z Gibraltaru, był liberator ambasadora Rosji w Wielkiej Brytanii Iwana Majskiego. Udawał się jednak przez Kair do Moskwy.
Szantaż Stalina
Ta podróż Majskiego do Moskwy miała dramatyczny kontekst polityczny. Formalnie został on wezwany na konsultacje. Faktycznie jednak w maju i czerwcu 1943 r. Stalin odwołał także Litwinowa z Waszyngtonu i Gusiewa z Montrealu. W czerwcu rozpoczął tajemnicze rozmowy z Niemcami, szantażując Zachód perspektywą bliskiego separatystycznego pokoju. W stosunkach sprzymierzonych rozpoczynał się głęboki kryzys zaufania, którego powodem nie była wcale sprawa przesunięcia daty utworzenia drugiego frontu na rok 1944, o czym Stalin wiedział od stycznia 1943 r., lecz sprawa polska i gen. Władysław Sikorski. Po kryzysie katyńskim i zerwaniu stosunków z rządem polskim w Londynie Stalin tworzył w Moskwie własny rząd polski z Wandą Wasilewską i własne polskie wojsko z płk. Berlingiem. Zamiast akceptować jego plany, Zachód ustami Churchilla przypominał mu jego niedawny sojusz z Niemcami i deklarował pełne poparcie Sikorskiego. Upraszczając skomplikowaną sytuację polityczną, jaka powstała, odwołując Majskiego, Stalin stawiał sprzymierzonych przed wyborem: "albo ja, albo ten faszysta Sikorski!".
Dwa liberatory
Nikt nie uwierzy, że to tylko przypadek sprawił, że 4 lipca 1943 r. na płycie lotniska gibraltarskiego znalazły się obok siebie samoloty Sikorskiego i Majskiego. Po wyparciu Niemców z Afryki do wyboru pozostawało wiele lotnisk na drodze do Moskwy. Majski mógł lądować na wolnej już Malcie czy na jednym z lotnisk Maghrebu. A jednak obaj politycy znaleźli się nagle w tym samym miejscu. W świetle relacji i polskich, i brytyjskich to "przypadkowe" spotkanie z Rosjanami zakwaterowanymi w innym skrzydle tego samego pałacu gubernatora miało spowodować komplikacje. Oto Polacy mieli nie wychodzić z pokojów i ukrywać swoją obecność do odlotu Majskiego, a Rosjanie, by nie spotkać Sikorskiego, zostali wysłani na wycieczkę po Gibraltarze, a następnie skłonieni do wcześniejszego odlotu z Gibraltaru.
To czysta anegdota historii. Dodajmy, mało wiarygodna. Gen. Sikorski nigdy przed nikim, a już na pewno przed Rosjanami, nie zgodziłby się ukrywać. Jeśli przyjąć za prawdopodobną hipotezę, że śmierć Sikorskiego nastąpiła nie w wypadku lotniczym późnym wieczorem, a wiele godzin wcześniej w pałacu gubernatora, którego skrzydło zajmowali Rosjanie, to historia nie brzmi już tak anegdotycznie. Co więcej, jeśli przyjąć za prawdziwą relację Renalta Capesa, brytyjskiego oficera z wieży kontroli lotów w Gibraltarze, świadczącą o tym, że ambasador radziecki odleciał wraz ekipą (według Ludwika Łubieńskiego liczącą kilkunastu oficerów) do Kairu wiele godzin po wypadku samolotu Sikorskiego, to cała ta historia zdaje się po latach nabierać zgoła innego sensu. W jej nowym świetle zrozumiała staje się cała brytyjska mistyfikacja wypadku lotniczego w celu ukrycia wcześniejszej zbrodni i być może także ochrony domniemanych zabójców. Jeśli zamachowcami mogli się okazać też Rosjanie, to taka prawda nie mogła ujrzeć światła dziennego.
Nieświadomy Majski
Sam ambasador Majski zapytany przez Rolfa Hochhutha, niemieckiego pisarza, o zdarzenia gibraltarskie, w liście z 27 grudnia 1966 r. wyjaśnia - zastrzegając, że doskonale pamięta przebieg wypadków - że z Londynu wyleciał w nocy z 4 na 5 lipca (kiedy gen. Sikorski już nie żył), a na Gibraltar przybył 5 lipca. Został zakwaterowany w twierdzy gibraltarskiej, a nie w pałacu gubernatora, i o obecności Sikorskiego nic nie wiedział. Nie wiedział też o katastrofie samolotu Sikorskiego, a o śmierci generała dowiedział się 6 lipca w Kairze podczas śniadania w ambasadzie brytyjskiej. Wobec takiego oświadczenia historyk nie ma możności stawiania dalszych pytań. Hochhuth nie zapytał więc ani o tajemnicę bransoletki Zofii Leśniowskiej, która jakimś cudem znalazła się z powrotem w Kairze, ani o ewentualną obecność na pokładzie samolotu Majskiego ludzi, którzy być może przeżyli zamach na generała. Nie zapytał o to, dlaczego samolot Majskiego w drodze do Kairu miał międzylądowanie nie w Castel Benito obok Trypolisu, gdzie lądowały wszystkie samoloty, lecz na wojskowym lotnisku w sercu pustyni, jak gdyby było coś do ukrycia. Nikt więcej Majskiego o nic nie pytał. Zmarł w 1975 r. okryty sławą wielkiego dyplomaty i wybitnego historyka.
Misja cichociemnego
I zapewne nikt nie powróciłby do tych pytań, gdyby nie niezwykła relacja, która - początkowo uznana za absurdalną - przeleżała kilka lat w archiwum "Rewizji nadzwyczajnej". Kiedy pod koniec lat 90. zdecydowałem się odnaleźć jej autora, okazało się, że jest już za późno. Nikt nie odpowiadał na listy. Warto ją przywołać, dziś bowiem nie brzmi już wcale tak absurdalnie, jak to się przed laty mogło wydawać: "W drugiej połowie września 1945 lub 1946 roku przyjechał do swojej rodziny w Rutkach Tadeusz Kobyliński. Ja dobrze go znałem, ponieważ służąc w wojsku, razem pracowaliśmy w wywiadzie od 1936 roku aż do wojny 1939 roku. Wiem, że on był wówczas w ochronie gen. Sikorskiego. Będąc w Rutkach, przybył do mego domu w Ożarkach i powiedział mi, że jedzie do Związku Radzieckiego, aby uwolnić córkę gen. Sikorskiego, która jest tam przetrzymywana, i że ja, jako komendant placówki AK w Rutkach, powinienem dać mu ochronę z AK-owców, ponieważ przez AK-owców mógłby być ścigany i zwalczany. Ja zgodziłem się i dałem mu do ochrony dwóch ludzi w drodze do Sokółki. On przenocował u rodziny w Rutkach i na drugi dzień o godz. 5 rano odjechali. Było ich pięcioro: Kobyliński, a z nim kobieta i mężczyzna oraz dwóch moich ludzi ochrony. O godz. 6.30 tego samego dnia przyjechał do mnie samochodem komendant Obwodu AK Zambrów Władysław Podsiad, ps. Brzoza, i z nim trzech ludzi, którzy byli w pogoni za Tadeuszem Kobylińskim. Zabrali mnie do samochodu i ruszyliśmy w pościg. W Białymstoku nie zdążyliśmy ich dopędzić. Dopędziliśmy ich w Sokółce, ale tam przejęło ich już wojsko sowieckie i pod jego ochroną przejechali granicę w kierunku Grodna. My więcej nie mogliśmy już nic zrobić (...)".
Cała sprawa nie byłaby warta wzmianki, gdyby nie okazało się, że autor relacji Jan Kozłowski z Ożarek, a także Władysław Podsiad z Zambrowa byli komendantami placówki i obwodu AK; co więcej, gdyby się nie okazało, że Tadeusz Kobyliński to słynny cichociemny, ps. Hiena, zrzucony do Polski w kwietniu 1944 r. Zaprzysiężony 26 czerwca 1943 r. w pierwszych dniach lipca znalazł się na Gibraltarze. W świetle relacji ludzi, którzy zetknęli się z nim po wojnie, to on, a nie gubernator Mason-MacFarlane miał przekonywać Zosię, by nie leciała z ojcem. Żaden oficjalny dokument nie potwierdza tej historii. Z dokumentów wynika, że w czasie gdy ppor. Tadeusz Kobyliński działał na Gibraltarze, oficjalnie uczestniczył od 15 kwietnia do 12 listopada 1943 r. w kursie doskonalenia administracji wojskowej. A w dniach, w których udawał się do Rosji na poszukiwania córki Sikorskiego, oficjalnie "został przeniesiony rozkazem płk. Rzepeckiego do Krakowa ze specjalnym zadaniem". Tylko z fragmentarycznych relacji przyjaciół wynika, że podobno Hiena widział Zosię z daleka gdzieś pod Moskwą w jakimś obozie. Ale nie mógł się zbliżyć. 23 listopada 1945 r. po ucieczce z Polski dotarł do Ankony. Po wojnie służył w wojsku brytyjskim. Zmarł na atak serca w 1961 r. w wieku 47 lat. Najpewniej nikt nigdy nie dojdzie prawdy w tej historii. Może więc warto zapisać dziś w formie najprostszej informacji, że podobno byli ludzie, którzy po wojnie, w 1945 r., poszukiwali w Rosji Zofii Leśniowskiej, oficjalnie zmarłej w wypadku gibraltarskim, i byli też ludzie, którzy próbowali im w tym przeszkodzić.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.