Z wielu rzeczy, których nie cierpiał Reagan, dwie wydają się wysforowywać przed resztę: komunizm i Jimmy Carter. Gdy więc zastąpił na fotelu prezydenckim swego poprzednika, zaczął robić wszystko, by zmienić kurs państwa. Jedną z jego pierwszych decyzji było zerwanie z dotychczasową doktryną detente, zgodnie z którą Związek Sowiecki miał być traktowany jak dowolne inne państwo na Ziemi, z przymknięciem oczu na całe jego zło.
W przeciwieństwie do Cartera Reagan nie uważał, że Moskwa ma pod względem etycznym i moralnym pozycję równoprawną Zachodowi. I choć od doktryny detente zaczęto odchodzić w roku 1979, po inwazji na Afganistan, dla niego to wciąż było za mało. Od czasu wietnamskiego upokorzenia Stany Zjednoczone ustąpiły pola Związkowi Sowieckiemu w zimnowojennej rywalizacji. Nadchodził czas, by to zmienić. I to w iście kosmicznym stylu.
Jak przestałem się bać…
Zbudowanie i zastosowanie bomby atomowej zmieniło fundamentalnie zasadę prowadzenia polityki międzynarodowej. Dotychczas do rozstrzygnięcia konfliktu zbrojnego potrzeba było lat, teraz okazało się, że można zrobić to w czasie nieporównanie krótszym, że wystarczą godziny, by zakończyć wojnę, nim się na dobre rozpoczęła. Kilka ładunków jądrowych zdetonowanych w odpowiednim miejscu mogło zniszczyć kierownictwo państwa, zarówno cywilne, jak i wojskowe, czyniąc podbój czystą formalnością. Pozostawał jednak pewien szkopuł: ładunki musiały jakoś znaleźć się owych „odpowiednich miejscach”.
Na początku do transportu broni jądrowej używano samolotów, które jednak szybko zostały zdetronizowane przez rakiety. Najszybszy nawet bombowiec nie mógł się równać prędkością z R-7, słynną „wspaniałą siódemką”, która wyniosła na orbitę Sputnika, a dowódcom NATO spędzała sen z powiek.
Wystrzelona po raz pierwszy 9 lutego 1959 roku na poligonie w Plesiecku, znana na Zachodzie jako SS-6 Sapwood, była pierwszym międzykontynentalnym pociskiem balistycznym (Intercontinetal Ballistic Missile, ICBM): rozmieszczona w północnej Rosji mogła dosięgnąć Stanów Zjednoczonych. A był to dopiero początek. Tempo rozwoju technologii rakietowej nabierało rumieńców razem z wyścigiem kosmicznym. Przed planistami obu stron konfliktu pojawiło się pytanie: skoro uderzenie może przyjść w dowolnym momencie i w dowolnym miejscu, jak się przed nim obronić?
Teoretycznie można było użyć rakietowych pocisków antybalistycznych (Anti-ballistic Missile, ABM). Teoretycznie to jednak słowo klucz, bowiem takowe w zasadzie nie istniały. Cały świat gorączkowo pracował nad metodami zestrzelenia ICBM i nie osiągał na tym polu specjalnych sukcesów. Ani amerykański system Nike-Zeus, ani kanadyjski projekt HARP, ani sowiecki System A nie spełniały pokładanych w nich oczekiwań. Z końcem zimnej wojny pojawiły się pierwsze skuteczne systemy obrony przeciwrakietowej, jednak przez większą część konfliktu były one w najlepszym razie w sferze planów. Co więc broniło mieszkańców globu?
Logika.
Gra w cykora
Istnieje pewien stary dowcip: „Chętnie, mój ruch pierwszy. Nie odważysz się!” Powyższy wic w zasadzie dokładnie opisuje doktrynę Wzajemnie Gwarantowanego Zniszczenia (Mutual Assured Destruction, MAD). Ogłosił ją, jako nową linię postępowania amerykańskiej administracji, sekretarz obrony Robert McNamara we wczesnych latach 60. Rychło okazało się, że stosuje ją również Związek Sowiecki. Jej podstawą jest teoria „drugiego uderzenia”, wysunięta w 1941 roku przez pisarza science-fiction Roberta A. Heinleina w opowiadaniu Niezadowalające rozwiązanie ([Solution Unsatisfactory]).
Zgodnie z MAD państwa-adwersarze muszą dysponować wystarczającym arsenałem jądrowym, by zmieść nieprzyjaciela z powierzchni ziemi. Decydenci zdają sobie z tego sprawę i wiedzą, że jeśli ktoś wciśnie osławiony „guzik” i wyśle rakiety, to przeciwnik wyprowadzi kontruderzenie swoimi rakietami, grzebiąc agresora. A skoro tak, głosiła dalej doktryna, to nikt nie jest dość szalony, by zapoczątkować wojnę, która zakończy się również jego śmiercią.
Jak łatwo dostrzec, doktryna MAD miała pewien bardzo poważny feler: zakładała, że obie strony podejmują racjonalne, oparte o logikę decyzje. Na wojnie zaś, nawet zimnej, wiara w przeciwnika to za mało, by zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom. Reagan uznał, że cały dotychczasowy dorobek w kwestii obrony przed nosicielami głowic jądrowych jest nic niewart i że czas na stworzenie czegoś skutecznego.
Ronald Reagan i jego „gwiezdne wojny”
Kwestią obrony przeciwrakietowej Reagan interesował się jeszcze przed objęciem fotela prezydenta. 31 lipca 1979 roku wizytował stanowisko sztabu Dowództwa Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej (North American Aerospace Defense Command, NORAD) w Cheyenne Mountain. Wtedy dowiedział się, jak mizerne są amerykańskie środki obrony przeciwrakietowej i wpisał poprawę tego stanu rzeczy do swych planów na prezydenturę.