Nawet, gdy oskarżeni przyznają się do winy, proces może trwać wiele lat

Nawet, gdy oskarżeni przyznają się do winy, proces może trwać wiele lat

Aresztowanie urzędników Ministerstwa Finansów podejrzanych o korupcję.
Aresztowanie urzędników Ministerstwa Finansów podejrzanych o korupcję. Źródło: Policja
Dodano:   /  Zmieniono: 
W 2008 roku przed Sądem Rejonowym dla Warszawy Śródmieścia ruszył proces siedmiu osób, zamieszanych w aferę korupcyjną w Ministerstwie Finansów. Akt oskarżenia - 383 strony - w dużej mierze opiera się na zeznaniach współpracującej z prokuraturą na prawach świadka koronnego Elżbiety Z.

Aresztowanie odbyło się w świetle telewizyjnych kamer; cała Polska zobaczyła w kajdankach Sławomira M. byłego dyrektora departamentu podatków bezpośrednich Ministerstwa Finansów, głównego legislatora i Andrzeja Ż. szefa departamentu systemu podatkowego, za rządów PiS doradcę ministra (Elżbieta Z. była jego podwładną). Wysocy urzędnicy resortu zostali oskarżeni o to, że w latach 1994-2004 za grube łapówki załatwiali zwolnienia podatkowe dla firm, umarzali biznesmenom milionowe podatki i potajemnie doradzali im, jak ominąć urząd skarbowy. Czasem, dzięki uprawnieniom legislacyjnym tak modyfikowali przepisy, aby było to z korzyścią dla korumpujących.

Zamówienia na omijanie prawa składał m.in. m.in. senator Henryk S.. właściciel dużego zakładu mięsnego. Według aktu oskarżenia przeznaczył on na łapówki kilkaset tys. zł. Poza tym miał zwyczaj składania dowodów wdzięczności w postaci paczek z drogimi alkoholami, oraz wędlinami z jego zakładu. Henryk S. nie musiał się fatygować do Ministerstwa po cenne dla zawartości jego portfela decyzje. To dyrektorzy departamentów podatkowych antyszambrowali w progu jego pałacyku. Zdarzało się, że gdy przedsiębiorca potrzebował przychylności kilku ważnych funkcjonariuszy MF, finansował im w swych włościach tzw. szkolenia. Oszczędzał wtedy na czasie swego doradcy Mariana J., do którego obowiązków należało rozwiezienie do beneficjentów senatora podarków i kopert z łapówkami.

Henryk S. dostatecznie dużo wydał pieniędzy za rzekome szkolenie swoich księgowych przez odwiedzających go dyrektorów z Ministerstwa Finansów (po tysiąc złotych za godzinę, plus bezpłatny hotel i paczki na drogę z 3-litrowymi butelkami „Smirnoffa, oraz wędlinami), aby mógł otwarcie rozmawiać z prelegentami o swoim kolejnym kłopocie. A był poważny - z powodu notorycznie niepłaconych podatków do willi senatora zapukał komornik. Egzekucję mogło powstrzymać uchylenie niekorzystnej dla płatnika decyzji naczelnika Urzędu Skarbowego w Pile. Sławomir M. od razu wyszedł senatorowi naprzeciw. Za kopertę z 10 tysiącami zł stwierdził w urzędowym piśmie, że „z uwagi na interes społeczny, egzekwowanie zobowiązania podatkowego w oparciu o decyzję Urzędu Skarbowego uległo przedawnieniu”.

Komornik został więc spławiony. Ale skarbówka w Pile nie odpuściła. Dwa miesiące później Henryk S. znów miał sprawę do dyrektora departamentu podatków bezpośrednich MF. Chodziło mu unieważnienie decyzji dotyczącej wymiaru podatkowego za rok 1995 w zakresie obrotu wierzytelnościami.

Z tą prośbą Sławomir M. miał większy problem, bo trzeba było wbrew przepisom stwierdzić, że dochód osiągnięty z obrotu wierzytelnościami jest związanym z przychodami, czyli nie podlega opodatkowaniu. Takie ominięcie prawa narażało Skarb Państwa na 2.874.799,56 zł straty. Ale udało się obejść przepisy finansowe za kolejne 10 tyś złotych.

Po raz trzeci dyrektor wyszedł senatorowi naprzeciw unieważniając postanowienie Izby Skarbowej w Pile w sprawie ulgi inwestycyjnej. Skarb Państwa stracił wtedy 3.085.408 złotych. Gdy po raz czwarty wysłannik tego szczególnego klienta przyjechał ze skargą na ścigającą jego chlebodawcę Izbę Skarbową w Poznaniu, dyrektor M. swoją przychylność wycenił dziesięciokrotnie wyżej niż dotychczas. I dostał te pieniądze.

Miesiąc później - jest październik 2001 roku - departament systemów podatkowych wydał orzeczenie, że doszło do przedawnienia zobowiązania podatkowego Henryka S. za rok 1993 rok. A dokonana wcześniej przez Izbę Skarbową w Pile interpretacja przepisów w tej sprawie jest „przypadkowa, subiektywna, wynikająca z nieznajomości przepisów i godzi w podatnika”.

Prokuratura szacuje, że dzięki korzystnym decyzjom dyrektorów departamentów z MF Henryk S. uniknął zapłacenia około 8 mln zł.

Sławomir M. nie przyznał się do popełnienia przestępstwa. Twierdził, że decyzje, które podpisywał z upoważnienia ministra, były zgodne z prawem, to kwestia określonej interpretacji przepisów. - Ale skarb państwa stracił miliony - odpowiadał prokurator. Zapowiada się więc walka na opinie biegłych.

Długa, bo proces jest raz po raz zawieszany na wiele miesięcy. Z kilku powodów: była nieudana próba przerzucenia sprawy do Poznania, gdzie sądzono Henryka S.; następnie dwie kolejne przewodniczące składu sędziowskiego poszły na urlop macierzyński. I tak minął ósmy rok. Do wyroku daleko.

Sądowe tryby mielą powoli. Siedem lat trwał proces o korupcję na stanowiskach archeologicznych przy budowie autostrad. Proceder zaczął się pod koniec lat 90., gdy w polskiej archeologii pojawiły się duże pieniądze, o jakich wcześniej specjaliści tej dziedziny nawet nie śnili. Bowiem, zgodnie z przepisami, przed każdym wytyczeniem autostrady należało przeprowadzić badania dziedzictwa archeologicznego, aby nie zniszczyć tego, co bezcenne.
Zlecała je i płaciła za nie Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. Prowadzeniem badań zajmowali się archeolodzy w Instytucie Archeologii PAN i w fundacjach. W latach 90. największym ośrodkiem tego rodzaju prac były Fundacja Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu.

Roboty przydzielano bez przetargów, głównie za łapówki. Sprawa prawdopodobnie nie wyszłaby na jaw, bo odebrane komisyjnie autostrady włączono już do ruchu, gdyby nie poznańscy archeolodzy, skupieni wokół poznańskiej Fundacji. Przez lata sami dawali koperty, ale gdy nagle zostali pominięci w zleceniach, rozeźleni poinformowali o wszystkim ABW. Była połowa 2006 roku.

Archeolodzy zeznali, że od 1998 roku przekazywali tzw. korzyści Markowi G. specjaliście ds. archeologii przy GDDKiA, a potem dyrektorowi Ośrodka Ochrony Dziedzictwa Archeologicznego w Warszawie. Doszło do tajemnej zmowy między działającymi w Poznaniu: Fundacją Uniwersytetu im. A. Mickiewicza, Instytutem Archeologii PAN, Muzeum Archeologii, Ośrodkiem Naukowo Konserwatorskim PKZ i Instytutem Prahistorii Uniwersytetu im. Mickiewicza. Naukowcy z tych instytucji składali się na łapówkę dla Marka G., a oficjalną umowę na badania archeologiczne w miejscach, gdzie planowano autostrady, podpisywała Fundacja Uniwersytetu AM w Poznaniu. Zlecenie gwarantowało 17-20 proc. prowizji (w stosunku do kwoty głównej) do kieszeni dającej zarobić osoby.

Z zeznań świadków wynika, że Fundacja otrzymywała bardzo dużo zleceń, aby wypracować pieniądze na łapówki dla Marka G. Początkowo interes kręcił się bez zgrzytów. Jednakże dwa lata później Generalna Dyrekcja wypowiedziała Fundacji umowę na trasę kujawską. Marek G. ukarał w ten sposób poznańskich archeologów, którzy się odmówili dyrektorowi wysokiego haraczu. Poszło na noże; władze Fundacji poinformowały o procederze korupcji ówczesnego ministra infrastruktury Marka Pola. Pismo pozostało jednak bez odpowiedzi. Archeolodzy spokornieli i nadal składali się na łapówki dla GDDKiA, których wysokość ciągle rosła. Aż do zgłoszenia sprawy w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego…

Sześć latach później zapadły skazujące wyroki. Najwyższy - pięć lat i osiem miesięcy więzienia - dostał Marek G. Udowodniono mu, że w latach 1998-2005 przyjął co najmniej 918 tys. zł łapówek od archeologów z Poznania i Pułtuska. Część wypłacono mu na podstawie fikcyjnych umów za wykonanie np. informatora o badaniach archeologicznych dla inwestorów.

Trzy lata miał odsiedzieć Marek Ch., były dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu, który za pośrednictwem innych naukowców zabiegał, aby założona przez niego Fundacja UAM dostawała zlecenia na prowadzenie wykopalisk.

W sumie skazano 10 osób. Wyrok uprawomocnił się po 7 latach w 2013 roku.