Jeden z oskarżonych kupił w Polsce dzieła sztuki za 1,5 mln zł. Po przemyceniu na Zachód, głównie do Wiednia, sprzedał je za prawie 5 mln. Kiedy prokurator Kazimierz Radomski odczytywał akt oskarżenia, aż podniósł głos. Nim przeszedł do szczegółów, podał liczby, które swoją wielkością poraziły publiczność sądową.
Gang złotogłowych
Głównemu oskarżonemu Witoldowi Mętlewiczowi zarzucał nielegalny wywóz z Polski dzieł sztuki o orientacyjnej wartości 8 mln 600 tys. zł. Księdzu Leonowi Dygasowi (potem suspendowanemu) przeszmuglowanie na Zachód unikalnych dóbr kultury wartych co najmniej 10 mln zł.
Padł też zarzut przemytu z Polski dolarów. Pieniądze wymieniono na złote dwudziestodolarówki, carskie ruble i austro-węgierskie dukaty. Z czasem złote monety zostały zastąpione sztabkami złota. Interes kręcił się w kółko: tańsze na Zachodzie złoto było wymieniane w Polsce na dolary, za które znów kupowano sztabki. Sam Mętlewicz rozprowadził w ten sposób poza kontrolą celną ponad 3 t złota.
Dla publiczności te liczby były abstrakcyjne. Polacy w 1975 r. stali już w nocnych kolejkach za wszystkim, więc opowieści o operacjach finansowych na Zachodzie niespecjalnie do nich przemawiały. Bulwersowały za to prokuratorskie opisy bogactwa oskarżonych: pierścionki za milion złotych na rękach żon (też oskarżonych), futra z szynszyli, zagraniczne luksusowe samochody dla nieletnich pociech jako nagroda, że udało im się przejść z klasy do klasy.
Wreszcie hazardowe noce ojców spędzone przy zielonym stoliku w utajnionych klubach, gdzie, jeśli akurat miało się pecha, można było stracić za jednym posiedzeniem pół miliona złotych! Siermiężna Warszawa ziała nienawiścią do oskarżonych, co znajdowało wyraz w listach do redakcji gazet. Dziennikarze nazwali oskarżonych złotogłowymi – w analogii do modnego wówczas określenia amerykańskich intelektualistów jako jajogłowych.
Kim byli złotogłowi?
Na ławie oskarżonych usiadło 10 osób. Najważniejsi z nich: Witold Mętlewicz, syn przedwojennego właściciela hotelu, od 1945 r. prowadzącego antykwariat. Zaopatrywał się w nim ambasador USA, ale też minister bezpieczeństwa publicznego, gdy chciał zawieźć Stalinowi do Moskwy srebrną paterę. Oskarżony miał chwalebną kartę okupacyjną – podporucznik Armii Krajowej, uczestnik powstania warszawskiego. Po wojnie najpierw pomagał ojcu w prowadzeniu antykwariatu, potem otworzył wytwórnię bielizny i krawatów. Ale głównym źródłem jego dochodów był od 20 lat przemyt dolarów i wysyłka na Zachód ocalałych po wojnie cennych dzieł sztuki.
Ksiądz Leon Dygas po skończeniu seminarium duchownego studiował historię sztuki, dzięki czemu został dyrektorem tworzonego w Łodzi muzeum diecezjalnego. Ksiądz szukał eksponatów w całej Polsce – interesowała go nie tylko sztuka sakralna, ale i obrazy, rzeźby, meble, srebra, numizmaty oraz starodruki. Cenne dzieła kupował za grosze lub wyłudzał od wiernych, nieświadomych wartości posiadanych przedmiotów. Teoretycznie miały one wzbogacić zbiory muzeum diecezjalnego, w rzeczywistości trafiały na przemyt, głównie do Wiednia.
O tym, gdzie można coś „ustrzelić”, informował go najczęściej Włodzimierz Chryniewicki, urzędnik Ministerstwa Komunikacji, w rozmowach telefonicznych kryjący się pod ksywą „szwagier z Warszawy”. Jeśli kroił się interes, ministerialny urzędnik rzucał hasło: „Jest do przeczytania książka”. Ksiądz Leon handlował także falsyfikatami. W czasie śledztwa przyznał się do sprzedania za duże pieniądze niemieckiemu kolekcjonerowi rzekomego obrazu Edgara Degasa. W czasie rewizji u księdza znaleziono ponad 250 obrazów (dużo ze szkoły flamandzkiej), 617 wyrobów ze srebra, 73 rzeźby i wyroby z porcelany, 124 starodruki. Biegli wycenili kolekcję na 11 mln zł.
Chryniewicki zaczynał od drobnego handlu dziełami sztuki z zachodnimi kolekcjonerami – w chwili aresztowania miał już tak świetne układy, że przemycał niczym hurtownik. Gdy kupił wazę „Augustus Rex” (za milion złotych) i zaczął pertraktacje co do ceny z czyhającym na takie rzeczy antykwariuszem w Wiedniu, pokrywkę cennego naczynia przewiózł mu przez granicę dyrektor Polresu, państwowej firmy zajmującej się sprzedażą zagranicznych biletów kolejowych. W śledztwie ujawnił mechanizm penetrowania Polski pod kątem cennych dzieł sztuki, wskazał drogę ich przemytu i orientacyjnie podał, ile można na tym zarobić. Z księdzem rozliczał się złotem w sztabkach. Musiał być czujny, bo wspólnik go oszukiwał. Na przykład chciał go nabrać na rzekome płótno Rembrandta za 2 mln zł.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.