Były lody ambrozja polane ajerkoniakiem i czekoladą, cassate chętnie kupowane na wynos (duża kula w sreberku) i melba (waniliowe z połówkami brzoskwiń w syropie z bułgarskiej puszki). W 1977 r. do księgi życzeń wyłożonej w koktajlbarze Horteksu na placu Konstytucji wpisał się minister handlu wewnętrznego ZSRR. Komplementy zakończył słowami: „Do zobaczenia za trzy lata u nas w wiosce olimpijskiej”. Nie wiedział, że już toczyło się śledztwo w sprawie nadużyć w dwóch reprezentacyjnych lokalach Horteksu w Warszawie.
W kolejce do aferzystów
Pierwszych aresztowanych wyprowadzono z biur w kajdankach dzień przed Wigilią w 1977 r. Na konferencji prasowej prokuratury poinformowano, że ajenci Horteksu w przestępczym porozumieniu z pracownikami Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego „Agros”, zajmującego się m.in. importem rodzynek, kupowali je do swoich barów za półdarmo jako rzekomo zepsute, aby się wzbogacić. Do aresztu trafili: Franciszek K., ajent koktajlbaru przy placu Konstytucji, i Eugeniusz W., ajent bliźniaczego lokalu przy ulicy Świętokrzyskiej oraz restauracji Bazyliszek na Starym Mieście, Marian L., naczelny dyrektor kombinatu Hortex w Górze Kalwarii, jego dwaj zastępcy, zaopatrzeniowiec i technolog w koktajlbarze przy placu Konstytucji, trzech pracowników Agrosu. W zarzutach stwierdzono zagarnięcie około 9,5 mln zł, szereg machinacji na szkodę kombinatu Hortex oraz łapówkarstwo.
Początkowo dziennikarze wtórowali prokuraturze w oskarżaniu aferzystów z Horteksu. Ubolewano nad dwulicowością aresztowanych. Wszak tak niedawno dyrektor naczelny Horteksu Marian L. opowiadał we „Wszystko za wszystko” – promującym menedżerów PRL programie Edwarda Mikołajczyka (Studio 2 TVP) – jak wpadł na genialny pomysł otwarcia w Warszawie pierwszego koktajlbaru Horteksu przy ulicy Świętokrzyskiej. Otóż gdy wypoczywał wraz ze znajomym w Zakopanem, zwrócili uwagę na doskonałe lody w tamtejszej kawiarni Słodka. Marian L. namówił właściciela cukierni Eugeniusza W., aby został ajentem w Warszawie. W. przeniósł się do stolicy ze wspólnikiem Franciszkiem K. Od tej chwili konsumenci, aby zjeść ambrozję z Horteksu, stali godzinami w kolejce. Po konferencji prokuratury na witrynie modelowego lokalu Horteksu przy ulicy Świętokrzyskiej ktoś w nocy napisał białą farbą: „Łapówkarze pod sąd”.
W śledztwie ajenci opowiedzieli znacznie więcej o początkach swojej kariery niż ich szef w telewizji: w hotelu, w którym zamieszkali zaraz po przeniesieniu się do Warszawy, pojawił się ów znajomy dyrektora Horteksu z Zakopanego i powiedział wprost – nim podpiszą umowę, mają wpłacić naczelnemu 100 tys. zł odstępnego za powierzenie im ajencji. Pośrednik nie krył, że on też liczy na pewne profity – urządzi go 6-7 tys. zł miesięcznie, byle płacone regularnie. Cukiernicy zamierzali początkowo odmówić, ale szybko zrozumieli, że podcinają gałąź, na której chcieli się umościć. Wyciągnęli więc portfele.
Koktajlbar przy ulicy Świętokrzyskiej otwarto w maju 1973 r. Zgodnie z umową ajenci partycypowali w kosztach utrzymania kombinatu w Górze Kalwarii, ponadto odprowadzali pewną uzależnioną od obrotów kwotę, której wysokość była zależna od obrotów. A interes rozkręcał się błyskawicznie. W pierwszej umowie przewidziano, że roczny obrót w barze przy Świętokrzyskiej wyniesie 550 tys. zł. Tymczasem przekroczył 14 mln zł, z czego 2,6 mln zł dostał kombinat. W 1977 r., gdy do Horteksu wkroczyła prokuratura, oba bary osiągały 215 mln zł rocznego dochodu. Nastał już czas późnego Gierka, gdy coraz trudniej było cokolwiek kupić, i również zaopatrzeniowcy koktajlbarów mieli problemy z dostarczeniem cukiernikom potrzebnych produktów. Przede wszystkim brakowało bakalii. Dostawy z importu były regulowane specjalnymi przepisami, które zezwalały na kupno tych artykułów tylko tzw. odbiorcom planowym i za pośrednictwem Agrosu. Barów Horteksu na tej liście nie było.
Część surowców zapewniał im kombinat, część kupowali ajenci na bazarach, w GS-ach. Coraz częściej płacili za surowce więcej, niż wykazywała kalkulacja oparta na sztywnych zasadach. Nawet za produkty krajowe. Państwowa cena za kilogram truskawek, jaką wolno było wpisać w arkusz kalkulacyjny, wynosiła 37 zł. Ajent kupował te owoce na wolnym rynku po 90 zł. W jednym tylko 1976 r. koktajlbar na placu Konstytucji dopłacił do różnicy cen truskawek 1,36 mln zł. Skąd brano pieniądze na pokrycie deficytu? Ajent Eugeniusz W. przed prokuratorem: – Musiałem kombinować. Wycofywałem to, co oszczędziłem z odpisów na ubytki naturalne. Albo ukrywałem przed centralą część utargu, nie wykazując go w raportach kasowych. Ale z dnia na dzień było coraz gorzej. Tylko klienci jeszcze o niczym nie wiedzieli i godzinami czekali w kolejce na miejsce przy stoliku.
Rodzynki w rękach więźniów
Ratunek przyszedł w postaci dwóch wygadanych urzędniczek Agrosu, które po zjedzeniu melby w barze na placu Konstytucji weszły do biura ajenta i zaproponowały mu okazyjne kupno 35 kg rodzynek zdyskwalifikowanych przez sanepid. – Jak bardzo zdyskwalifikowanych? – zapytał Franciszek K. – Można się dogadać z inspektorem – zapewniły kobiety. W latach 70. ze statków w Gdyni zdejmowano tony uszkodzonego w długim transporcie towaru. Przesłuchiwany w prokuraturze w związku z aferą Horteksu kierownik działu przypraw i owoców suszonych w Agrosie opowiadał o workach spleśniałego pieprzu, figach z zasuszonymi muszkami w środku owocu czy papryce z opiłkami żelaza. Szczególne dużo niszczyło się bakalii. Na przykład w 1974 r. na statku „Wieliczka” zapleśniało podczas jednego kursu 25 ton rodzynek. Agros próbował opchnąć zepsuty towar do zoo (po złotówce za kilogram), ale udało się tylko raz, bo zwierzęta zachorowały. Na domiar złego przedsiębiorstwo płaciło w magazynach portowych wysokie rachunki za przechowywanie zagranicznych delikatesów. Wybawieniem z kłopotów mógł był tylko Hortex – gdyby chciał poddawać rekondycji, jak to nazwano, wybrakowany towar.
Ajent przystał na propozycję wysłanniczek Agrosu, a dyrekcja kombinatu okazała zrozumienie. Agros zaoferował na dzień dobry kombinatowi w Górze Kalwarii 55 ton odrzuconych rodzynek (ajenci nie mieli prawa zawierania umów i nie dysponowali rachunkami bankowymi). Gwarancję, że wybrakowane bakalie nie zaszkodzą konsumentom, dał technolog Horteksu.
Owoce czyszczono z pleśni, płucząc je w beczkach (zepsute wypływały na wierzch) albo przebierając ręcznie. Zaopatrzeniowiec – były funkcjonariusz MO – wyszukiwał do tej roboty emerytów i więźniów. Aresztanci z Białołęki dostali do przebrania 14 ton rodzynków. W jednym i drugim przypadku robota została wykonana perfekcyjnie. Taka akcja kusiła okazją do zawyżania kosztów tego przedsięwzięcia, które nadal rozliczała centrala w Górze Kalwarii. Na listach osób zatrudnionych przy sortowaniu pojawiły się martwe dusze. Poza tym emeryci nie protestowali, gdy kasjerka kazała im pokwitować wyższą zapłatę. Kontakty między Agrosem a ajentami mocno się zacieśniły. Nadal kupowano towar wybrakowany, ale przynoszone przez zaopatrzeniowca do biura Agrosu ciasta i lody robiły swoje. Urzędnicy zaprzyjaźnili się, nawet pożyczali sobie pieniądze, a koktajlbary, zwłaszcza ten na placu Konstytucji, stały się obiektem ich szczególnej życzliwości. Tak dalece, że dwukrotnie – co odnotowano później w akcie oskarżenia – pracownica magazynu Hartwig w Gdańsku, nie patrząc na rozdzielnik, skierowała do Warszawy pełnowartościowe rodzynki. Hortex zapłacił normalną cenę, ale z pominięciem wewnętrznych przepisów. I tu tykała bomba.
Zawód dyrektor
Pewnego dnia na rutynową kontrolę do obu barów przyszła rewidentka Ministerstwa Finansów. Pracowała kilka miesięcy bardzo gorliwie, nie dała się skusić na żaden poczęstunek. W raporcie stwierdziła, że kontrahentami Agrosu są bezpośrednio ajenci Horteksu, co godzi w przepisy, a poza tym stworzyło okazję do zagarnięcia mienia państwowego, gdyż tak naprawdę wszystkie suszone owoce w Horteksie były pierwszej jakości. Kontrolerka doszukała się ponad 400 fikcyjnych rachunków za rzekome prace segregacyjne. Protokoły komisyjnego niszczenia odpadów też były jej zdaniem sfabrykowane.
Prokuratura z góry przyjęła koncepcję zagarnięcia mienia państwowego i tej tezie podporządkowała przebieg śledztwa. Konkretne zarzuty prokuratury to dostarczenie w ciągu 2,5 lat przez Agros do warszawskich koktajlbarów pełnowartościowych 158 t rodzynków, 74 t orzechów włoskich, 10,5 t wiórków kokosowych i 20 t migdałów, za które Hortex zapłacił połowę ceny – 11 mln zł – gdyż towar zakwalifikowano jako uszkodzony. Zdaniem prokuratury pracownicy Agrosu celowo uznawali bakalie za zepsute, bo mieli z tego osobiste korzyści. Ponadto stwierdzono, że utarg koktajlbarów nie był w całości wykazywany w sprawozdaniach przesyłanych do Góry Kalwarii, a od jego wysokości zależała odpłatność na rzecz kombinatu. Podejrzani zostali oskarżeni o zagarnięcie mienia wartości 9,5 mln zł. Drugi zarzut dotyczył dawania łapówek przez ajentów. Przede wszystkim naczelnemu dyrektorowi Horteksu, który od uruchomienia warszawskich koktajlbarów do wejścia prokuratury przyjął od szefów lokali 1,248 mln zł.
Ajent Eugeniusz W. szczegółowo zeznał w śledztwie, jak to przekupywanie przebiegało: pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie, zjawił się szef Marian L. i bez owijania w bawełnę powiedział, że coś mu się należy z zysków tak dobrze prosperującego baru. Zwłaszcza że jest w potrzebie – właśnie się rozwiódł, ma wydatki. Konkretnie zadowoliłaby go na początek miesięczna pensja 10 tys. zł podana pod stołem. Aż do przejścia Mariana L. na emeryturę w 1976 r. Eugeniusz W. raz w miesiącu wkładał obliczoną kwotę do opakowania po papierosach i zostawiał na biurku naczelnego. W miarę wzrostu obrotów doszli od 10 tys. do 30 tys. zł. W akcie oskarżenia podliczono, że Eugeniusz W. wydał na łapówki dla różnych osób 2,38 mln zł i 34 tys. zł w wyrobach. Drugi ajent Franciszek K. był mniej szczodry – rozdał na lewo z państwowego majątku 952 tys. zł gotówką i 21 tys. zł w wyrobach. – Wszyscy, łącznie z sanepidem, wyciągali łapę – żalił się w prokuraturze Eugeniusz W. – Żeby chociaż w czymś pomogli, ale gdzie tam!
Jakkolwiek Marian L. nie był jedynym beneficjentem zaradnych ajentów, jego droga zawodowa wskazywała, że w PRL zawsze potrafił się urządzić. Zaraz po wojnie wstąpił do PPR, następnie PZPR. Dyrektorem został z awansu w latach 50., w ramach akcji „Tysiąc robotników na kierownicze stanowiska”. W fotelu naczelnego zasiadał kolejno w gabinetach: Centrali Handlu Detalicznego w Katowicach, Motozbytu, centrali rybnej, Departamentu Przemysłu Mięsnego i Mleczarskiego w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego, Centralnego Zarządu Przemysłu Mleczarskiego. Na tym ostatnim stanowisku spotkała go w roku 1965 pewna przykrość – został odwołany przez egzekutywę komitetu zakładowego partii za remont mieszkania z zakładowych pieniędzy. Następnego dnia przyjął nominację naczelnego dyrektora Kombinatu Hortex w Górze Kalwarii.
Odwołuję wyjaśnienia
Proces zaczął się jesienią 1979 r. Poza Marianem L. na ławie oskarżonych siedziało 13 osób: dwóch zastępców naczelnego Horteksu, główny specjalista kombinatu ds. organizacji koktajlbarów, dwaj warszawscy ajenci, zaopatrzeniowiec koktajlbarów i kilka osób z Agrosu. Inspektorzy sanepidu mieli osobny proces. Franciszek K., ajent baru na placu Konstytucji, początkowo liczył na to, że uratuje go zbliżająca się olimpiada w Moskwie. Z aresztanckiej celi przypomniał prokuratorowi słowa ministra handlu wewnętrznego ZSRR, że chętnie widziałby specjały Horteksu na terenie igrzysk. K. napisał: „Jakkolwiek znalazłem się w nietypowej sytuacji, chciałbym wnieść swój wkład w to wielkie przedsięwzięcie w Kraju Rad. Jako długoletni członek PZPR i TPPR deklaruję społecznie pomoc we wdrożeniu polskiej myśli technologicznej w uruchomieniu koktajlbaru w miasteczku olimpijskim”. Gdy propozycja została pominięta milczeniem, na pierwszej rozprawie ajent K. odwołał swoje wyjaśnienia w śledztwie, w których przyznał się do zagarnięcia mienia państwowego oraz udziału w oszukańczym przekwalifikowywaniu importowanych owoców. Co do łapówek dla dyrektora naczelnego – dawał, bo szef tego wymagał, a on chciał windować w górę prestiżowy bar. Z tego samego powodu opłacał się inspektorom sanepidu, choć nie miał złudzeń, że ich opinie są próbą wymuszenia haraczu. Jednego tylko chciał uniknąć – zatrucia konsumentów. I to mu się udawało.
– A dlaczego oskarżony przyznał się do popełnienia przestępstwa? – zapytał sąd.
– Bo chciałem być lojalny wobec władz śledczych. Przed przesłuchaniem obiecywano mi złote góry. Z drugiej strony grożono, że w razie odmowy potwierdzenia zarzutów moje czyny zostaną zakwalifikowane z artykułu kodeksu karnego przewidującego karę śmierci dla osób, które zagarnęły mienie społeczne wielkiej wartości.
Po Franciszku K. również pozostali oskarżeni wycofywali swoje wyjaśnienia w czasie postępowania prokuratorskiego, jako wymuszone. Eugeniusz W. odwołał przed sądem swoje pomówienie zastępcy dyrektora naczelnego Mariana L.:
– Nigdy nie dawałem mu łapówki. W śledztwie złamano mnie. Przesłuchujący nalegał, abym obciążył całą dyrekcję Horteksu. Powiedzieli, że im nic już nie pomoże, ponieważ wszystkich sypnął Franciszek K.
Również zaopatrzeniowiec Norbert P. z koktajlbaru na placu Konstytucji, odwołując swoje wyjaśnienia z śledztwa, twierdził, że zeznawał pod dyktando funkcjonariuszy aparatu ścigania. Gdy podsunięto mu do podpisu protokół z oświadczeniem, że uczestniczył w oszustwie przekwalifikowywania dobrych bakalii na rzekomo zapleśniałe, nie miał odwagi się sprzeciwić. Wyjaśnienia Norberta P. wsparły oskarżone pracownice Agrosu, zaprzeczając, aby zdarzyły się wypadki fikcyjnego przekwalifikowywania dobrych towarów.
Wezwani na świadków dyrektorzy Agrosu utrzymywali, że transakcje z Horteksem były dla ich przedsiębiorstwa korzystne. Koszty Centrali Handlu Zagranicznego czyszczenia z tzw. czarnej żywej pleśni rodzynków przez spółdzielnię Las w 1974 r. wynosiły ponad 19 zł od kilograma, co w przypadku zakażenia ton bakalii rosło w ogromne kwoty. Ajenci, podejmując się rekondycji, brali te koszty na siebie. Prawidłowość kalkulacji cen owoców tzw. awaryjnych, sprzedanych przez Agros, potwierdziła Państwa Komisja Cen. Zeznający dyrektor przedsiębiorstwa handlu zagranicznego podał przykład niesłusznej dyskwalifikacji inspektorów sanepidu: w 1973 r. Agros otrzymał zamówienie sprowadzenia 600 t suszonych fig. Transport przyszedł przed Bożym Narodzeniem. Sanepid uznał, że cały ładunek jest do wyrzucenia, gdyż w owocach tkwią martwe muszki. Interweniowały oba ministerstwa – handlu wewnętrznego i zagranicznego. Bez skutku. Figi poszły jako pasza do PGR, niewielką część przerobiono na wino, a i tak straty sięgnęły kilku milionów złotych. Poniewczasie okazało się, że figowce są zapylane przez te muszki, które potem martwe zostają we wnętrzu owocu.
Pozdrowienia od Magdy Karwowskiej
Po przesłuchaniu wszystkich świadków między oskarżycielem a obroną doszło do ostrego sporu w kwestii cen zakupu bakalii. Prokurator uważał, że ajentów obowiązywała cena detaliczna, wskazywana w sztywnej kalkulacji wyrobów. Jeśli kupowali taniej, to znaczy, że chcieli zagarnąć do kieszeni różnicę między ceną państwową a rzeczywiście zapłaconą. W scentralizowanej gospodarce ajentom nie przysługiwały żadne marże.
Adwokaci dowodzili, że zazwyczaj ajenci, chcąc zaopatrzyć kuchnię w niezbędne bakalie, płacili drożej, niż to określono w resortowych przepisach, które w ogóle nie uwzględniały aktualnej sytuacji na rynku. Niespodziewanie mecenasów poparł biegły powołany przez prokuraturę. Przyznał na rozprawie, że wyliczona w śledztwie wielkość zagarniętego mienia jest błędna i wymaga korekty na podstawie przepisów, których prokurator nie badał. Sąd okręgowy postanowił przerwać zbliżający się już do końca proces i przekazał oskarżycielowi akta do uzupełnienia postępowania przygotowawczego. Oskarżyciel wniósł zażalenie do Sądu Najwyższego, który uznał, że materiał ze śledztwa jest wystarczający do wydania wyroku.
Na ponownym procesie podsądnych było o jednego mniej. W areszcie zmarł jeden z zastępców dyrektora Horteksu. Zwolniono go kilka dni przed śmiercią, gdy już było za późno na operację. Sąd powołał nowych biegłych, którzy w szafie prokuratora odnaleźli dokumenty niekorzystne dla linii oskarżenia. Dowodziły, że oskarżeni ajenci kupowali bakalie naprawdę wybrakowane. Takie, których tzw. planowi odbiorcy nie tylko nie chcieli przyjąć, ale jeszcze żądali od Agrosu odszkodowania. Niczego nie załatwiano na lewo. Wszystkie umowy z przedsiębiorstwem handlu zagranicznego przechodziły przez kombinat w Górze Kalwarii. Sąd uznał, że ajenci nie mieli fizycznej możliwości zagarnięcia państwowych pieniędzy, i uniewinnił ich od tego zarzutu. Wyroki dotyczyły wręczania łapówek.
Franciszek K., ajent koktajlbaru na placu Konstytucji, został skazany na cztery lata więzienia i 150 tys. zł grzywny. Jego kolega Eugeniusz W., który prowadził bar przy ulicy Świętokrzyskiej i restaurację Bazyliszek – na trzy lata i 100 tys. grzywny. Marian L., były naczelny dyrektor Kombinatu Hortex, poszedł do więzienia na sześć lat. Ponadto zasądzono mu 500 tys. zł grzywny, przepadek samochodu oraz książeczki mieszkaniowej. Za zaopatrzeniowcem Norbertem P. więzienne kraty zamknęły się na trzy lata.
Był to też koniec sławy koktajlbarów. Nowi zarządzający nie kombinowali wobec narastających braków zaopatrzenia. Próbowano zastępować deficytowe rodzynki suszonymi jabłkami, a czekoladę – wyrobem czekoladopodobnym, ale kolejki do kasy zniknęły bezpowrotnie. Któregoś dnia na drzwiach pojawiła się tabliczka: remont. Hortex nie zniknął bez śladu.
W przypominanym raz po raz w telewizji serialu „Czterdziestolatek” można zobaczyć, jak grana przez Annę Seniuk Magda, żona budowniczego Dworca Centralnego, leczy życiowe smutki podwójną ambrozją w koktajl barze przy ulicy Świętokrzyskiej.
Korzystałam z artykułów prasowych o toczącym się procesie oraz reportażu Wandy Falkowskiej na ten temat w „Ekspresie Reporterów” z 1981 r.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.