Chłopcy z Woli

Dodano:   /  Zmieniono: 
Milicja Obywatelska
Milicja Obywatelska Źródło: Wprost / Karol Wiszniewski
Synowie „wroga ludu” założyli z kolegami organizację, która miała walczyć ze stalinowskim ustrojem. Zabili kilku przypadkowych milicjantów, okradli kilka sklepów i skończyli jak zwyczajni bandyci.

Przysięgam, że będę walczyć z komunizmem jak Armia Krajowa przez rozbrajanie i zabijanie milicjantów oraz innych wrogich funkcjonariuszy” – mówiąc te słowa, klękali przed krzyżem wiszącym na ścianie. Przybrali pseudonimy: Robert Wałachowski nazwał się „Zośką” na cześć Tadeusza Zawadzkiego, bohatera książki Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec”. Jan Wydrzyński został „Wichrem”. Pozostali: Ryszard Kaczmarski, Eugeniusz Szczyciński i Marian Malinowski jeszcze nie mieli pomysłu. Działo się to mroźnego lutowego popołudnia 1952 r. w mieszkaniu tapicera Bronisława Wałachowskiego na warszawskiej Woli. Składający przysięgę mieli po 19 lat. Robert Wałachowski, który został dowódcą ich tajnej organizacji, cieszył się na osiedlu opinią przystojniaka. Do spółki ze starszym o dwa lata bratem Lechem (akurat odbywającym służbę wojskową) miał motocykl SHL, którego zazdrościli mu wszyscy chłopcy na Woli.

Bracia Wałachowscy lubili się zabawić. Mówiono o nich bikiniarze i tak wyglądali. W „Trybunie Ludu” bikiniarzy nazywano wrogami klasowymi. Określenie to powtarzało się wielokrotnie pod koniec 1951 r. w prasowych relacjach z procesu przed sądem wojskowym „bandy terrorystyczno-rabunkowej” z Falenicy, którą tworzyło czterech 20-latków. Ci uczniowie ostatniej klasy technikum zostali oskarżeni o to, że podając się za funkcjonariuszy UB, napadali dla rabunku na sklepy i bogatych w ich mniemaniu tzw. bezetów, czyli byłych obszarników. Jako rzekomi członkowie podziemnej Armii Krajowej wydawali w imieniu Londynu wyroki na zagorzałych partyjnych komunistów. Taki los spotkał m.in. autorkę marksistowskiego podręcznika historii Janinę Schönbrenner. Za „zbrodnie przeciwko ludowej ojczyźnie, której wyrazem były plany zorganizowania dywersyjnej, antypolskiej bandy mającej w planach skrytobójcze mordy milicjantów, żołnierzy WP i działaczy społecznych” dwaj oskarżeni zostają skazani na karę śmierci – zdecydował warszawski sąd wojskowy (później prezydent Bierut aktem łaski zamienił karę na dożywotnie więzienie). Proces grupy falenickiej był pokazowy, bo tylko w roku 1951 doszło do 2555 różnych akcji zbrojnych przeciwko organom bezpieczeństwa. W komentarzu odredakcyjnym organu KC PZPR pojawiło się ostrzeżenie, iż wszyscy wrogowie Polski zostaną prędzej czy później schwytani i skazani.

Pistolet albo śmierć

Czy chłopcy z Woli nie czytali „Trybuny Ludu”? Bardzo możliwe. Ojciec braci Wałachowskich nie uznawał władzy ludowej, odkąd zmusiła go domiarami podatkowymi do zamknięcia warsztatu tapicerskiego i zatrudnienia się w spółdzielni pracy. W domu nie krył się ze swoimi poglądami. Ale o tym, że Robert założył tajną organizację, dowiedział się dopiero na miesiąc przed aresztowaniem syna.

Wcześniej plany młodszego brata znał Lech, który odbywał służbę wojskową w Dęblinie. 23 marca 1952 r. tuż przed porannym apelem Wałachowski zdezerterował z jednostki ze strachu przed sądem, gdyż po powrocie z przepustki pobił wartownika. Uciekając, zabrał z koszar 40 sztuk amunicji i pistolet z dwoma magazynkami. Potajemnie dotarł do Warszawy i zawiadomił brata, że ma dla niego broń. Ukryli ją w lesie. Wkrótce arsenał powiększył się o granaty i dwa wojskowe bagnety z czasów wojny przyniesione przez Eugeniusza Szczycińskiego z teatru Ateneum. Był tam pomocnikiem w rekwizytorni, w której obok halabard leżała broń z demobilu. Dwa tygodnie po zaprzysiężeniu spiskujący chłopcy z Woli wypatrzyli wieczorem na ulicy Chłodnej plutonowego Tadeusza Trąbińskiego. Patrolował okoliczne sklepy. Mieli z nim na pieńku, bo w jednym z raportów nazwał ich bikiniarzami chuliganami. Robert Wałachowski podszedł blisko do funkcjonariusza i strzelił mu dwukrotnie w plecy. Gdy mężczyzna upadł martwy na chodnik, Szczyciński wyjął z jego kabury pistolet z magazynkiem i uciekli. Trąbiński osierocił dwoje dzieci.

Śledztwo prowadził wydział III do walki z bandytyzmem. Nie natrafiono na sprawców. Nie pomógł tajny informator o pseudonimie „Hel” typujący podejrzanych wśród osób, o których było wiadomo, że miały wrogi stosunek do milicjantów i ubeków. Tymczasem bracia Wałachowscy i ich kumple postanowili zrobić użytek ze zdobytej broni. 31 marca zaczaili się na księgową teatru Ateneum, która miała przywieźć z banku pieniądze na wypłaty. Akcja nie udała się z powodu nagłej choroby urzędniczki. Tydzień później jako cel rabunku wybrali sklep z tekstyliami przy ulicy Chłodnej. Weszli tam wieczorem, tuż przed zamknięciem, wyjęli pistolety. Ich łupem padło 6 tys. zł.

Poszło tak łatwo, że jeszcze tego samego wieczoru wytypowali do obrabowania inne sklepy w ich dzielnicy. Przedtem jednak musieli się zaopatrzyć w broń, aby wszyscy członkowie grupy mogli wziąć udział w akcji. W tych planach nie powstrzymały ich nagłaśniane w radiu i gazetach informacje o procesie ich rówieśników Zdzisława Kwieka i Jana Gruszczyńskiego przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie, którzy napadli z pistoletami na komis przy ulicy Marszałkowskiej. Broniący towaru sprzedawca został postrzelony. Napastnicy wybiegli na ulicę, gonili ich milicjant i przechodzący tamtędy starszy mężczyzna. Kwiek władował w nich cały magazynek. Oprócz ofiar śmiertelnych byli też zranieni przechodnie. Po dwudniowym procesie sąd skazał 19-letniego Zdzisława Kwieka na karę śmierci, zaś Jana Gruszczyńskiego na 15 lat więzienia. Nazajutrz po ogłoszeniu tego wyroku Lech Wałachowski zaczaił się tuż przed północą na milicjanta mieszkającego w resortowym bloku Ministerstwa Bezpieczeństwa przy ulicy Płockiej. Napastnik znał rozkład dnia tego funkcjonariusza. Gdy ofiara znalazła się w odległości 10 m, strzelił. Milicjantowi udało się uskoczyć za drzewo, kula tylko go drasnęła. Zapamiętał, że bandyta miał włosy zaczesane na mandolinę. Eksperci rozpoznali łuskę pocisku jako pochodzącą z pistoletu milicjanta zabitego na ulicy Chłodnej.

Obława na morderców milicjantów stała się priorytetem dla warszawskiej milicji. A chłopcy z Woli nie zaprzestali napadów. Wieczorem 21 kwietnia Lech Wałachowski oraz Marian Malinowski czekali na placu Dzierżyńskiego na znanego im z widzenia milicjanta, oficera dochodzeniowego Komendy St. MO. Wiedzieli, że po służbie będzie szedł z pałacu Mostowskich na przystanek w kierunku placu Komuny Paryskiej. Z autobusu wysiedli razem z milicjantem, szli za nim na skróty przez ciemny park. Tam Wałachowski zaczął strzelać. Trafiony w udo milicjant ukrył się za krzakiem. Sięgnął po broń, ale po jednym strzale zaciął mu się magazynek. Na szczęście dla niego napastnicy o tym nie wiedzieli. Spłoszeni krzykiem przechodniów uciekli. Ale jeszcze tej samej nocy czatowali w alei Niepodległości, w pobliżu bloku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Gdy z bramy wyszedł starszy sierżant, usłyszał: – Ręce do góry! – Panowie – mężczyzna zwrócił się do Wałachowskiego i Malinowskiego – to chyba jakieś żarty. Gdy sięgał do kabury, dostał strzał w głowę. Napastnicy zabrali dwa pistolety i uciekli. Ofiara przeżyła, gdyż pocisk utknął w szczęce. Nazajutrz, po daremnej próbie ograbienia poczty (dysponujący kluczami kasjer ukrył się w piwnicy), bandyci za namową Szczycińskiego postanowili zdobyć broń w Lublinie. 23 kwietnia wybrali się tam nocnym pociągiem. Od rana chodzili po mieście, rozglądając się za łatwym do rozbrojenia mundurowym. Bez skutku. Wieczorem popili na skwerze przed dworcem kolejowym. Trochę ich zmorzyło. Szczyciński położył się na ławce w poczekalni. Wałachowscy z Malinowskim pozostali na trawie. W tej pozycji zobaczyli dwóch zataczających się mężczyzn. Jeden był w mundurze milicjanta z kaburą przy pasie. W pewnym momencie opadł na ogrodzony płotem chodnik. Cywil nie był w stanie go podnieść.

Gdy Robert, grożąc pistoletem, kazał pijanym mężczyznom podnieść ręce, Lech wyciągał broń z kabury funkcjonariusza. Ten, bełkocząc coś o bikiniarzach, chwycił go za krawat. I wtedy Robert strzelił mu w głowę. Ciało funkcjonariusza zostało pod płotem; cywil był tak pijany, że nie reagował. Napastnicy obudzili w poczekalni Szczycińskiego i najbliższym pociągiem wrócili do Warszawy. Nazajutrz sterroryzowali zdobyczną bronią dwóch sprzedawców w odzieżowym sklepie WSS na Woli. Zabrali 1600 zł i dwa garnitury. Gdy jeden z ekspedientów wybiegł za uciekającymi taksówką złodziejami, Robert strzelił do niego. Nie trafił.

Kuzyn donosi

Wałachowscy czuli, że grunt pali im się pod nogami. Przede wszystkim Lechowi, dezerterowi z wojska. Zdecydowali się na jeszcze jeden skok, ale taki, który by im przyniósł dużo pieniędzy. Z wypchanymi portfelami zamierzali uciec z Warszawy. 6 maja rano, tuż po otwarciu jubilerskiego komisu MHD na Nowym Świecie, we trzech wycelowali pistolety w gotowe do obsługi ekspedientki. – Wszystko z gablot na ladę! – krzyknął Malinowski. Kobiety posłusznie wyjęły biżuterię. Ale gdy napastnicy wychodzili, jedna z nich chwyciła Szczycińskiego za marynarkę.

Upadając na chodnik, pociągnęła go za sobą. I wtedy z rozerwanej kieszeni bandyty wysypały się złote obrączki i pierścionki. Szczyciński zrzucił marynarkę i strzelając na oślep, uciekł do kumpli czekających w zaparkowanej taksówce. Odjechali z łupem wartości ok. 225 tys. zł. Przesłuchiwane przez milicję ekspedientki nie były w stanie opisać wyglądu złodziei. Lech Wałachowski pierwszy zauważył kręcących się tajniaków na kolonii robotniczego osiedla przy ulicy Obozowej. Na ścianie korytarza do mieszkania tapicera ktoś wymalował olejną farbą szubienicę, a na niej dyndającego Stalina. Wałachowscy byli przekonani, że to ubecka prowokacja. Lech postanowił wyjechać do Szczecina, a stamtąd statkiem prysnąć za granicę. W drodze na Wybrzeże towarzyszyli mu ojciec i niedawno poślubiona żona. Mieli się zatrzymać u kolegi z wojska starego Wałachowskiego. Ale nie zastali go w domu. Po dwóch dniach oczekiwania postanowili, że ojciec nadal będzie szukać kolegi, natomiast młodzi wrócą do Warszawy.

Właśnie stali przy kasie biletowej, gdy nadszedł patrol MO, aby ich wylegitymować. Lech odpowiedział, że zgubił dowód osobisty, więc doprowadzono go do komisariatu SOK-istów. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, Lech wyciągnął broń i zaczął strzelać. Jeden z funkcjonariuszy został ranny w rękę. Pozostali ukryli się pod stołem i stamtąd celowali w strzelającego. Kula roztrzaskała Wałachowskiemu goleń. Mimo to dobiegł do okna, stłukł szybę i wyskoczył. Żonie stojącej w pobliżu rzucił złotą doxę, doczołgał się do taksówki (kierowca na widok wycelowanej w niego lufy pistoletu uciekł), ale nie miał już siły na uruchomienie silnika. Zemdlał. Za chwilę byli przy nim milicjanci.

Okazało się, że pistolet, którym posługiwał się aresztowany, należał do milicjanta postrzelonego w alei Niepodległości. W torebce młodej Wałachowskiej znaleziono biżuterię z ograbionego komisu jubilerskiego w Warszawie. Z akt IPN wynika, że doniósł na nich kuzyn ojca Jana Wydrzyńskiego. Od dawna był TW o pseudonimie „Łukasz”. Na polecenie UB wyciągał od krewnego potrzebne Urzędowi Bezpieczeństwa informacje. Stary Wydrzyński, który pracował jako mechanik w bazie remontowej MBP, martwił się, że syn popadł w złe towarzystwo. „Łukasz” poszedł tym tropem. Okazał się wytrawnym szpiclem. Już w jednym z pierwszych meldunków doniósł, że 19-letni Wydrzyński spotyka się z braćmi Wałachowskimi, prawdopodobnie założyli tajną organizację do walki z komunistami. Szukają broni. W kolejnym, że koledzy Jana Wydrzyńskiego zabili na ulicy Chłodnej milicjanta. Donos tajniaka został potraktowany bardzo poważnie. Operacja zlikwidowania grupy bandyckiej otrzymała kryptonim „Morderca”.

Milicja nie wiedziała o wyjeździe starszego z Wałachowskich do Szczecina. Wieczorem obserwowano ich blok przy ulicy Obozowej. Gdy funkcjonariusze zobaczyli, że w mieszkaniu zapaliło się światło, wysłali tam tajniaka udającego kontrolera abonamentów radiowych. Na wypadek próby ucieczki któregoś z domowników (lokal znajdował się na parterze) 13 uzbrojonych milicjantów pilnowało drzwi i okien. Gdy skuty kajdankami Robert Wałachowski jechał do pałacu Mostowskich, tam już dotarł telefonogram ze Szczecina o zatrzymaniu jego brata. Jeszcze tej nocy zostali aresztowani Wydrzyński, Malinowski i Szczyciński. Nazajutrz ciężko rannego Lecha dostarczono samolotem do szpitala więziennego na Rakowieckiej i tam amputowano mu nogę. Po operacji został umieszczony w celi, gdzie już czekał na niego tajniak udający chorego. Wałachowski zwierzył się rzekomemu więźniowi, że będzie milczał na przesłuchaniach, wytrzyma każde bicie, aby przeciągać śledztwo, bo spodziewa się, że lada dzień Ameryka wypowie Stalinowi wojnę. A wtedy komuniści zawisną na szubienicy.

Eliminacja ze społeczeństwa

Przed sądem wojskowym bracia Wałachowscy stanęli w różnych terminach. Lech o cztery miesiące później – prokurator nie chciał, aby oskarżonego wnoszono na salę. W obu przypadkach proces trwał tylko trzy dni. Wałachowscy, Marian Malinowski oraz Eugeniusz Szczyciński zostali skazani na – jak się wyraził sędzia – całkowitą eliminację ze społeczeństwa, czyli na karę śmierci. Wyrok, strzałem w tył głowy, został wykonany 11 lutego 1953 r. Jan Wydrzyński miał wyjątkowe szczęście. Otrzymał dożywocie, ale dzięki amnestiom wyszedł na wolność w 1958 r. Ryszard Kaczmarski zmarł za kratami w czasie odbywania kary. Ciała skazanych zostały prawdopodobnie wrzucone do bezimiennych dołów na Powązkach, w miejscu określanym jako kwatera Ł, tzw. Łączka. Od kilku lat trwa tam ekshumacja prochów zamordowanych w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. W planach Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa jest budowa w tym tragicznym miejscu narodowego panteonu, na którego ścianach byłyby wyryte nazwiska zamordowanych.

Od ubiegłego roku wśród historyków i kombatantów toczy się spór o nazwę panteonu – czy ma być poświęcony Bohaterom Narodowym, jak chciałby m.in. Tadeusz Płużański, prezes Fundacji „Łączka”, czy Ofiarom Zbrodni Komunistów, za czym optuje sekretarz Rady Andrzej Kunert. Dodatkowo działaczy organizacji kombatanckich zaniepokoiła umieszczona na stronie internetowej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa lista nazwisk, które miałyby się znaleźć na frontonie świątyni. Wśród takich bohaterów jak gen. August Emil Fieldorf „Nil” czy rotmistrz Witold Pilecki są też bracia Wałachowscy, kryminalni mordercy.

Korzystałam z relacji o procesie braci Wałachowskich pióra red. Jacka Wołowskiego z „Życia Warszawy” (roczniki 1952-1953) oraz z notatek w „Trybunie Ludu” i „Sztandarze Młodych”. Ponadto z publikacji książkowych: „Jesteście naszą wielką szansą. Młodzież na rozstajach komunizmu 1944-1989” pod red. Jacka Kurczewskiego i „Organy bezpieczeństwa PRL 1944–1990” autorstwa Henryka Dominiczaka.

Więcej możesz przeczytać w 10/2016 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.