Zmarli zagrażali Warszawie, a ich obecność odczuwało się dosłownie. Rewolucja cmentarna w stolicy

Zmarli zagrażali Warszawie, a ich obecność odczuwało się dosłownie. Rewolucja cmentarna w stolicy

Dodano: 
Nagrobek
NagrobekŹródło:Fotolia / tetxu
Apokaliptyczna wizja? A jednak rzeczywistość! Był czas, gdy na ulicach miasta obecność nieboszczyków odczuwało się zupełnie dosłownie, a zagrożenie, które stwarzali, było całkowicie realne. Jak doszło do takiej sytuacji oraz co zrobiły ze sprawą władze Warszawy?

Zacznijmy jednak od początku. Zgodnie z dawną tradycją jeszcze w XVIII wieku ludzi chowano na przykościelnych cmentarza parafialnych, lub w samych kościołach. Wiązało się to w dużej mierze z przekonaniami religijnymi społeczeństwa. Pragnieniem ludzi było zatrzymać ciała odchodzących w zaświaty jak najbliżej siebie. Najlepiej we własnej parafii, w miejscu, w którym wznoszono by za nich nieustannie modły.

Jednocześnie bliskość budowli sakralnych była dla zmarłych niejako gwarancją bliskości Boga. Za takim podejściem przemawiały również względy praktyczne – niedzielna wizyta w kościele połączona z jednoczesnym nawiedzeniem grobów rodzinnych oszczędzała czasu i kłopotów z przemieszczaniem się na większe odległości.Przez wieków miasta rozwijały się, rosła też coraz bardziej liczba ludności i w pewnym momencie zaczęło robić się ciasno.

Wspólnota żywych i zmarłych

W pierwszej kolejności pojawiły się problemy ze znalezieniem miejsca na pochówek dla co znamienitszych obywateli. Już w 1650 roku ksiądz Łukaszewicz relacjonował, iż zarówno ściany, jak i posadzka kościoła św. Marii Magdaleny w Poznaniu były pokryte nagrobkami tak dokładnie, że nie dało się znaleźć wolnej przestrzeni na kolejny grób. Gdy wobec tego rodzina znanego poznańskiego lekarza Wojciecha Janickiego chciała pochować bliskiego, musiała podjąć się próby „wyrzucenia” z kościoła nagrobka rodziny Szedlów i cała sprawa po pewnym czasie otarła się o władze kościelne.

Takich incydentów było więcej. Duchownym (w tym również piszącemu pod koniec XVIII wieku o problemie Ignacemu Krasickiemu) nie podobał się też coraz bardziej świecki charakter wszechobecnych w świątyniach nagrobków i zanik ich treści religijnej. Były to jednak błahostki w porównaniu z innymi - delikatnie mówiąc - niedogodnościami, wywoływanymi przez miejskie cmentarze. Nadmiar rozkładających się zwłok powodował zapadanie się grobów i nieznośny, trupi smród, roztaczający się po miastach Europy. Mniejsze miejscowości i wsie również dotykał ten problem, choć jego skala oczywiście malała proporcjonalnie do liczby okolicznych mieszkańców. Aura śmierci nie stanowiła tylko przeszkody natury estetycznej, ale również prawdziwe zagrożenie epidemiologiczne.

Cmentarze za murami

Prekursorem walki z tymi niechcianymi zjawiskami był Paryż. W 1765 roku na przykład zakazano sadzenia drzew i krzewów na terenach cmentarnych. Sądzono, że pozbycie się roślinności wzmoże cyrkulację powietrza i problem zniknie. Oczywiście skutek. jeżeli był jakikolwiek, to raczej odwrotny do zamierzonego. Rozwiązanie przyszło dopiero wraz z królewskim edyktem Ludwika XVI, który zakazywał poza ściśle określonymi wyjątkami pochówków w kościołach oraz na terenach przykościelnych. Poza tym nakazywał przenoszenie w miarę możliwości cmentarzy „na miejsca oddalone”.

W rezultacie ze zlikwidowanego Cmentarza Niewiniątek, na którym warstwa trupów sięgała dziesięciu metrów, wywieziono w ciągu dwóch lat, począwszy od 1785, około 20 tysięcy zwłok. Choć edykt nie miał wpływu na polską rzeczywistość, to jednak szybko przetłumaczono go i ogłoszono w Warszawie, jako wzór mądrego rozwiązania problematycznej kwestii.

Właściwie w stolicy problematyczna była nie tylko kwestia, ale i część mieszkańców, którzy wbrew dzisiejszej logice nie kwapili się wcale do przeniesienia cmentarzy poza miejsca zamieszkałe. Nie podobał się pomysł grzebania zmarłych w ziemi za miastem. Odbierano to jako „psi pochówek”, który jest niegodny człowieka. Lekceważono zagrożenie zarazy, po pierwsze nie upatrując jego zażegnania w przeniesieniu pochówków, po drugie powołując się na Opatrzność, która powstrzymuje łaskawie tragedię. Podnoszono kwestie wielowiekowej tradycji chowania na ziemiach przykościelnych i ryzyka zapomnienia o wywiezionych za tereny miejskie nieboszczykach.

Koszty takich operacji też były sporo większe, niż dotychczasowej formy pogrzebu, a zwykłych mieszczan nieraz ledwie było stać na koszulę pośmiertną dla grzebanego. Same nowe cmentarze też trzeba było sfinansować, a „ichmość magnates” nie byli skorzy dopomóc temu przedsięwzięciu. Adam Naruszewicz napisał wiersz pod tytułem „Równość po śmierci”, opisujący uprzedzenia arystokratów:

Pomimo trudności sprawa przeniesienia warszawskich cmentarzy poza mury miejskie zdawała się powoli nabierać rozpędu. W 1770 roku (a więc wcześniej, niż w większości europejskich miast) inicjatywę podjął marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski, w zakres obowiązków którego wchodziło też gospodarowanie sprawami stolicy. Zwrócił się do najwyższych władz kościelnych w Polsce z apelem o jak najszybsze zaprzestanie pochówków na cmentarzach miejskich i aby „natychmiast inne miejsca od miast tutejszych dalsze, na wolnym powietrzu, ku obrządkowi temu pobożnemu zdatne, na spoczynek zmarłych wybrane i wyznaczone były.”

Realizacji zadania podjął się biskup Andrzej Stanisław Młodziejowski. Wydał specjalną instrukcję „O założeniu cmentarzy za miastem Warszawą dla chowania ciał umarłych”, w której opisał założenia rewolucyjnej zmiany. Władza świecka i duchowna zaczęły współpracować. W 1777 roku Departament Policji w Radzie Nieustającej zwrócił się do duchowieństwa z zapytaniem, jak mógłby najskuteczniej dopomóc w akcji wykorzenienia zwyczaju grzebania zmarłych po kościołach. Realizacje przedsięwzięcia opóźniły wspominane wcześniej problemy z finansowaniem, stąd dopiero w 1781 roku działającym za poparciem biskupa warszawskim księżom misjonarzom udało się zakończyć budowę pierwszej zamiejskiej nekropolii – cmentarza świętokrzyskiego.

W dwa lata później zakończono też na jego terenie budowę kościoła, w którym miały odbywać się od tej pory uroczystości pogrzebowe. Cmentarz ogrodzono wysokim murem, oprócz kościoła na jego terenie znajdowały się dwie kostnice, dom grabarzy, oraz specjalne katakumby dla możniejszych klientów. Trafiali na niego zmarli z parafii św. Krzyża, mieszkańcy Ujazdowa, księża, zakonnicy i zakonnice.

Następnie pojawiać się zaczęli również pacjenci warszawskich szpitali i ofiary burzy dziejowych z przełomu XVIII i XIX wieku. W obywatelach Warszawy nadal silne jednak były uprzedzenia. Przełom nastąpił, kiedy biskup smoleński Gabriel Wodzyński zażyczył sobie, aby po jego śmierci publicznie w kościele odczytać pozostawiony testament. Zażądał w nim, aby jego szczątki pogrzebano na nowo wybudowanym cmentarzu. Życzenie spełniono, a jeden z kapłanów zanotował, iż „widok wspaniałego pogrzebu tego biskupa z dnia 27 listopada 1788 roku i obchodu na tym cmentarzu uroczystego silne wrażenie na umysły wywarł i przesąd przełamał.”

Pierwsza nekropolia funkcjonowała do roku 1836, kiedy to zamknięto ją z powodu niefortunnego położenia. Okazało się, że na jej terenie występuje wyjątkowo wysoki poziom wód gruntowych. Jakiś czas później miejsce to zostało wchłonięte przez rozrastające się miasto. W momencie zamknięcia cmentarza świętokrzyskiego istniała już jednak w Warszawie cała sieć nowoczesnych cmentarzy. W tym wybudowany jako pierwszy z nich w 1790 roku i dobrze nam dziś znany Cmentarz Powązkowski.

Autorem tekstu „Zmarli zagrażają Warszawie! Cmentarna rewolucja w XVIII wieku” jest Kamil Kartasiński. Materiał został opublikowany na licencji CC BY-SA 3.0

Źródło: Histmag.org