Zniesławiony Andrew Jackson, hodowca koni, były senator i sędzia sądu okręgowego w Tennessee, stanął przed farmerem z pistoletem w dłoni. Dickinson strzelił pierwszy i trafił Jacksona w pierś – ten jednak wytrzymał ból, przycisnął dłonią ranę i nacisnął spust. Pistolet nie wypalił. Pojedynek był skończony, ale Jacksonowi udało się strzelić raz jeszcze. Tym razem to Dickinson został trafiony i padł martwy. Przyszły amerykański przywódca kulę we własnym ciele nosił do końca życia. A tego typu incydenty przez wiele kolejnych lat pomagały krytykom Jacksona w wymyślaniu kolejnych coraz to nowszych oszczerstw pod jego adresem. Wszyscy oni uważali, że z powodu wybuchowego charakteru nie nadaje się on na głowę państwa.
Gdy w 1822 roku John Quincy Adams dowiedział się kto jest jego rywalem w wyścigu do Białego Domu oniemiał z wrażenia i szoku. Omal nie dostał zawału krzycząc: Andrew Jackson? Ten parweniusz i nieuk?! Pierwsze starcie tych panów zakończyło się porażką Jacksona, ale już w 1829 roku nadszedł jego triumf. Droga była jednak długa i brutalna. Ci, co myślą, że dopiero kampania Hillary-Trump podzieliła naród i wprowadziła do debaty język – najdelikatniej mówiąc – nieparlamentarny, niech poczytają prasowe relacje z walki Adams-Jackson. Nikt nie przebierał w środkach.
Quincy Adams już na starcie kampanii nazwał swojego rywala osłem, co nawet spodobało się Jacksonowi – wizerunek zwierzęcia stał się jego symbolem, a z czasem oficjalnym logo Partii Demokratycznej. To właśnie w tej kampanii padły o przyszłym prezydencie taki słowa jak morderca, analfabeta, pijak, kłamca, ateista, łapówkarz i porywacz cudzych żon. Sztab Adamsa wypomniał małżonce Jacksona rozwód i nazwał wręcz rozpustnicą. Jackson swoim zwyczajem chciał wyzwać Adamsa na pojedynek, ale ostatecznie oskarżył prezydenta o ustawianie przetargów. Ponadto rozsiewał plotki, jakoby Adams miał stosunki seksualne z żoną przed ślubem, a jako poseł w Rosji stręczył pewną młodą Amerykankę carowi Aleksandrowi I. Ostatecznie wygrał Andrew Jackson, a pokonany i zniesławiony Adams zbojkotował uroczystość zaprzysiężenia rywala.
Największy skandal wywołała jednak papuga Jacksona i to na jego własnym pogrzebie. Podczas uroczystości pogrzebowych w rezydencji Hermitage trzeba było ją usunąć, bo zaczęła potwornie kląć i to nie tylko po angielsku, ale i po łacinie. Podczas mszy paskudna papuga bluźniła i bez przerwy ubliżała kolejnym gościom. Czegoś równie oburzającego nie doświadczyłem nigdy wcześniej ani nigdy później w swoim życiu – wspominał duchowny, który uczestniczył w ostatnim pożegnaniu Andrew Jacksona. Po ceremonii nikt nie miał wątpliwości, od kogo się tego nauczyła.
Prezydencki zwierzyniec
Quincy Adams krytykował Andrew Jacksona prawie za wszystko – za maniery, życiorys, kochanki, wrogów i przyjaciół… Ale trzeba oddać hołd prawdzie i przyznać, że sam utrzymywał w Białym Domu ciekawych towarzyszy. W jednej z prezydenckich łazienek za prezydentury Adamsa zamieszkał bowiem słusznych rozmiarów aligator amerykański, prezent od markiza de Lafayette’a. Już sto lat później wyczyn Adamsa pobił Herbert Hoover (1929–1933), który miał dwa aligatory! Latem obie bestie chodziły wolno po terenie rezydencji, a w czasie zimy Hooverowie umościli aligatorom legowisko w łazience.
Przy okazji prezydenckich pupili nie można pominąć m.in. Martina Van Burena (kadencja w latach 1837–1841), który próbował oswoić w Białym Domu dwa tygrysiątka, które sprezentował mu sułtan Omanu. Kocięta stały się z czasem obiektem debaty publicznej – deputowani w Kongresie przegłosowali, że Van Buren musi oddać je do zoo. Ale nie dlatego, że są groźne czy dzikie... Politycy uznali, że tygrysiątka należą do całego narodu, a nie tylko prezydenta, i każdy powinien mieć prawo je zobaczyć. Po takich doświadczeniach sprytem wykazał się Theodore Roosevelt (rządził w latach 1901–1909). Po prostu zbudował zoo w Białym Domu i trzymał w nim m.in. lwa, hienę, kojota, zebrę, sowę, jaszczurki, szopa pracza i pięć niedźwiedzi!
Jurny jak prezydent!
Biały Dom przeważnie kojarzy się pozytywnie: świątynia demokracji, siedziba najważniejszego urzędu na świecie. Dostojeństwo i powaga instytucji promienieje na wszystkich zwiedzających i przechodniów. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę, że to miejsce niebywale bogate … w seksualne skandale. Dom publiczny w szopie, sekretarki i dziennikarki pełniące usługi seksualne, obnażanie się przed służbą, nietypowe polecenia wydawane oficerom – to wszystko widziały gabinety prezydenckiej siedziby. Ale nic w tym dziwnego – tradycja zobowiązuje.
Według złośliwych historyków, w kompleksie Białego Domu, jeszcze zanim zamieszkał w nim pierwszy rezydujący w nim prezydent, mieścił się najzwyczajniejszy w świecie zamtuz. Jego klientelą byli jednak nie wysocy urzędnicy, a pracujący przy jego budowie robotnicy. Przybycie prezydenta nie sprawiło wcale, że dom uciech został zlikwidowany, ale jedynie przeniesiony „w mniej rzucające się w oczy miejsce”.