Polskie Siły Powietrzne w swojej historii mogą pochwalić się wieloma wspaniałymi lotnikami o zadziwiających życiorysach. Ich bojowe wyczyny można poznać w książce Wacława Króla Loty ku zwycięstwu. Polscy myśliwcy 1939-1945. Do grona najbardziej zasłużonych dla Polski pilotów należy też grupa Amerykanów, którzy ochotniczo zgłosili się do służby podczas wojny polsko-bolszewickiej.
Walcząc w ramach 7. Eskadry Myśliwskiej im. Tadeusza Kościuszki, pomogli sprawie polskiej tak bardzo, że w międzywojniu stawiano im pomniki, a nawet nakręcono na ich cześć film „Gwiaździsta Eskadra”, który był najdroższą polską produkcją filmową swoich czasów. Amerykanie jednak prawdopodobnie nie trafiliby do Polski, gdyby nie inicjatywa pilota Meriana Caldwella Coopera, który w pamięci przechowywał pewną szczególną rodzinną opowieść.
Pułkownik Cooper i historia pewnej przyjaźni
Merian Caldwell Cooper urodził się w Jacksonville w USA 24 października 1893 roku w rodzinie o długiej wojskowej tradycji. Jako dziecko z zainteresowaniem chłonął książki o rycerzach i podróżnikach oraz rodzinne historie o przodkach walczących za kraj. Jedna z nich, szczególnie pielęgnowana przez rodzinę, mocno poruszyła małego Meriana Caldwella Coopera: Jego przodek, pułkownik John Cooper, walczył w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, służąc jako starszy oficer kawalerii pod Kazimierzem Pułaskim.
Polski dowódca, który kochał wolność i zdecydował się walczyć za amerykańską sprawę, budził podziw jako sprawny organizator i ekspert w kwestii wojny szarpanej. Szybko John Cooper zaprzyjaźnił się z Pułaskim, a ten, będąc niezwykle sprawnym szermierzem, uczył nawet Coopera sztuki władania ostrzem.
Jednak podczas oblężenia miasta Savannah Pułaski został ciężko ranny. John Cooper sam wyniósł przyjaciela spod ognia przeciwników i przetransportował na okręt „Wasp”. Pułaski miał umrzeć na rękach Johna Coopera w wyniku odniesionych ran. Pułkownik ponoć był też świadkiem pochówku Pułaskiego, którego ciało, ze względu na upały i chwilową niemożność przybicia do brzegu, oddano morzu (współczesne badania archeologiczne przekonująco wskazują na pochówek na plantacji w Savannah).
Ta i podobne opowieści ukształtowały charakter Meriana Caldwella Coopera, który postanowił dwie rzeczy – zostać podróżnikiem i odkrywcą oraz jeśli będzie to możliwe, spłacić dług wdzięczności wobec bohaterskiego Polaka, walczącego za jego kraj.
Cooper dostał się do U.S. Naval Academy, ale został wyrzucony na ostatnim roku za awanturnictwo. W międzyczasie pracował też jako reporter dla kilku tytułów prasowych. W 1916 roku wstąpił do Gwardii Narodowej stanu Georgia, by wziąć udział w walkach przeciw Francisco „Pancho” Villi w Meksyku.
Za służbę otrzymał nawet awans do stopnia porucznika, jednak odmówił przyjęcia go. Chciał walczyć w pierwszym szeregu, a jednocześnie fascynowało go rodzące się właśnie lotnictwo wojskowe (obsesja na tym punkcie miała być też jednym z powodów wyrzucenia Coopera z U.S. Naval Academy). Z tego względu wstąpił do szkoły dla pilotów wojskowych w Atlancie, którą ukończył z najlepszym wynikiem, a następnie w październiku 1917 roku wyruszył do Francji, gdzie szkolił się dalej w Issoudun.
Tam też doznał poważnego wypadku – po silnym uderzeniu w głowę i utracie przytomności w trakcie lotu, jego kariera lotnicza stanęła pod znakiem zapytania. Ze względu na doznany wstrząs Cooper musiał praktycznie uczyć się latania od nowa.
Merian Caldwell Cooper w „ognistej trumnie”
Udało mu się wrócić do pełni zdrowia i formy, a następnie trafił na front jako pilot bombowca Airco DH.4, nazywanego czasem szyderczo „ognistą trumną” ze względu na rzekomą tendencję do samozapłonu. Wkrótce Merian Caldwell Cooper stanął oko w oko ze śmiercią.
26 września 1918 roku w trakcie lotu powrotnego z misji grupa siedmiu DH-4, wśród których znajdowała się maszyna Coopera, została zaatakowana przez niemieckie myśliwce nad Dun-sur-Meuse. Bombowiec Coopera został trafiony i stanął w płomieniach. Pilot znalazł się w tragicznym położeniu – nie miał spadochronu, a kokpit w którym siedział płonął. Cooper, tocząc dramatyczną walkę z siłą odśrodkową i płomieniami, uratował się, wykonując w powietrzu korkociąg aby stłumić ogień.
Samolot spadł na terytorium wroga, a pilot z poważnymi oparzeniami dostał się do niewoli. Koledzy uznali go jednak za zmarłego – jego akt zgonu podpisał sam generał Pershing. Po latach ten dokument stał się dla Coopera swego rodzaju trofeum i powodem do dumy.