Stan wojenny. Polowanie na „Solidarność” zaczęło się w środku nocy

Stan wojenny. Polowanie na „Solidarność” zaczęło się w środku nocy

Dodano: 

W tym czasie po Trójmieście grasowały wydzielone grupy operacyjne i wyłapywały miejscowych działaczy „Solidarności” w ich własnych mieszkaniach (operacja „Jodła”). Z zachowanych dokumentów wynika jednak, że realizacja tej operacji wywołała w MSW spore kłopoty logistyczne. Jak zanotowano w jednym z meldunków:

„W związku z tym, że na wykazie wytypowanych do zatrzymania było ponad 120 osób, a grup operacyjnych było tylko 22, to niektóre grupy wyjeżdżały do akcji zatrzymania 3- i 4-krotnie. Powyższa akcja trwała od dnia 12 grudnia 1981 r. od godz. 23.30 do dnia 14 grudnia 1981 r. Ogólnie zatrzymano ok. 40 osób, które odtransportowano do punktów zbornych m.in. do Strzebielinka i Pruszcza. Większość osób wytypowanych do zatrzymania w czasie akcji «Jodła» nie zastano w domu”.

Szczęście dopisało między innymi Bogdanowi Lisowi, który wspominał:

„Szedłem ulicą Jana z Kolna, później robotniczą i wtedy nagle wyprzedziły mnie dwa ciężarowe wozy wypełnione zomowcami. Miałem pod pachą teczkę z napisem «Komisja Krajowa NSZZ Solidarność», a oni zakręcili i zatrzymali się jakieś sto metrów od mnie. Nie wiedziałem, czy pryskać, czy nie, ale w końcu poszedłem prosto i nikt mnie nie zatrzymał. Doszedłem do domu i w zasadzie położyłem się spać. Po pół godzinie przyjechali dwaj koledzy […] i mówią, że należy wiać z domu, bo coś niedobrego się dzieje – hotele obstawione, Zarząd Regionu też”.

Od tego momentu Bogdan Lis stał się jednym z najbardziej poszukiwanych działaczy „Solidarności”.

Wśród zatrzymanych znalazł się przewodniczący „Solidarności” Lech Wałęsa. Jego aresztowanie miało niecodzienny przebieg. W środku nocy pierwszy sekretarz KW PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach otrzymał drogą telefoniczną polecenie udania się do mieszkania Wałęsy i przekonania go, aby zgodził się wyjechać do Warszawy w celu podjęcia rozmów z przedstawicielami władz centralnych. Szef partii zabrał ze sobą wojewodę gdańskiego Jerzego Kołodziejskiego. Wałęsa jednak odmówił. Po konsultacjach z Mieczysławem Rakowskim, Fiszbach i Kołodziejski przyjechali do niego po raz drugi. Było już po trzeciej w nocy. Tym razem udało im się przekonać przewodniczącego „Solidarności” do opuszczenia mieszkania. W razie odmowy groziła mu zresztą interwencja grupy zomowców. Jak wspominał Lech Wałęsa:

„Nie miałem wyboru, zszedłem do oczekującego samochodu. Wojewoda dorzucił: – Panie Lechu, to nie zabierze dużo czasu. Jeśli moja obecność może być dla pana gwarancją, że powróci pan zdrów do domu, mogę pojechać z panem. […] Tadeusz Fiszbach musiał być lepiej zorientowany w sytuacji, bo mało się odzywał. Pierwszy sekretarz stał jak skamieniały wobec obrotu wydarzeń. Pożegnałem się z nimi mówiąc: – Panowie, pojadę sam. Niech pan idzie, panie sekretarzu, i pan, panie wojewodo, do domu. Ta sprawa panów także nie ominie”.

Z relacji Danuty Wałęsowej wynika, że obaj nocni goście byli bardzo zdenerwowani. Kołodziejski miał na sobie dwa różne buty, a Fiszbach z roztargnienia zostawił w mieszkaniu Wałęsów czapkę. Wydaje się, że naprawdę byli oni zaskoczeni sytuacją. Warto wspomnieć, iż po 13 grudnia 1981 r. w Trójmieście rozeszła się pogłoska, że Fiszbach i Kołodziejski zostali internowani. Były szef gdańskiej partii komentuje to następująco: „Po latach dowiedziałem się, że wtedy decydowały się nasze losy. Jeszcze się zastanawiano, czy kontynuować misję do Wałęsy, czy nas internować”. Jak dotąd żadnemu badaczowi nie udało się potwierdzić tej informacji.

ZOMO wtargnęło też do mieszczącej się przy ulicy Grunwaldzkiej siedziby Komisji Krajowej i Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność”. Arkadiusz Rybicki wspominał:

„W tym momencie rozległ się hałas, wyjrzeliśmy przez okna. Z ciężarówek wysypywały się dziesiątki zomowców. Biegli na górę, po nas. Zabarykadowaliśmy się w centrali telefonicznej, której strzegła gruba, stalowa krata. Wydawało nam się, że jest nie do sforsowania. Włączyliśmy syreny alarmowe, przez głośniki wzywaliśmy pomocy na cały Wrzeszcz. W oknach sąsiednich bloków pozapalały się światła. Przed delikatesami, w śnieżnej aurze, stała kolejka po mięso. Usłyszałem nieśmiałe okrzyki: «Bandyci!». […] Krata w naszej centrali została rozwalona błyskawicznie. Na czele milicjantów stał cywil z pistoletem w ręku. […] Miałem wrażenie, że jest przyjemnie zaskoczony, pistolet w jego ręku okazał się niepotrzebny. Widocznie przygotowali się na zbrojny opór, a tu kilkunastu młodych ludzi, kobieta w ciąży i pytanie o formalności”.

Relację tę potwierdzają dokumenty SB. Milicjanci skonfiskowali również w siedzibie związku dokumenty, wydawnictwa i taśmy magnetofonowe. Zniszczono drukarnię. „Z maszyn drukarskich – zanotowano w esbeckim meldunku – wymontowano i zakwestionowano wałki, uniemożliwiając tym samym kontynuację prac drukarskich materiałów antypaństwowych i antyrządowych”. Zatrzymane w biurze „Solidarności” osoby przewieziono na komendę MO w Pruszczu Gdańskim.

Tej nocy siły MSW największą akcję przeprowadziły jednak w sopockim Grand Hotelu. Z zachowanych materiałów wynika, że wzięło w niej udział co najmniej 948 funkcjonariuszy. Oddajmy głos Lechowi Dymarskiemu:

Wychodząc z baru zderzyłem się z człowiekiem, który bardzo przejęty zapytał, czy jestem z Komisji Krajowej «Solidarności». Po czym poprowadził mnie do frontowego okna, a tam na zewnątrz sprzętu i ludzi uzbrojonych tyle, jakby odbywały się manewry. [...] Więc spytałem tego człowieka:

– Czy tu się da kędyś spieprzyć?

I poszliśmy do innego okna, w stronę plaży – tam też desant. Człowiek wtedy odpowiedział spokojnie:

– Nie, w tej sytuacji nikt stąd nie ucieknie”.

Przebywający w Grand Hotelu związkowcy znaleźli się w potrzasku. Według relacji Krzysztofa Czabańskiego w hotelowym barze przebywali wtedy między innymi: Krzysztof Wyszkowski, Jan Strzelecki i Tadeusz Mazowiecki. „Błyskawicznie znaleźliśmy się na górze – wspominał Czabański. – Widok z okna na plażę nie był zachęcający: łokieć przy łokciu stali milicjanci uzbrojeni po zęby, w hełmach i z wielkimi tarczami”. Hotel był otoczony podwójnym kordonem. Zdaniem Czabańskiego w tej dramatycznej chwili ludzie zastanawiali się tylko nad jednym: ci za oknem to Polacy czy Rosjanie?