Stan wojenny. Polowanie na „Solidarność” zaczęło się w środku nocy

Stan wojenny. Polowanie na „Solidarność” zaczęło się w środku nocy

Dodano: 

Nieco inaczej wspomina tamtą atmosferę hotelowa recepcjonistka Bożena Murawska:

„Niektórzy członkowie «Solidarności» zauważyli, że hotel został otoczony. Jeden z nich z telefonu przy recepcji zadzwonił do baru nocnego i opowiadał to komuś ze śmiechem i rozbawieniem. Nikt się tym nie przejął. Bawiono się nadal””.

Jak dodaje Lech Dymarski:

„Wróciłem do baru gdzie była jeszcze grupa naszych i zanim zdążyłem potwierdzić informację na ucho Tadeuszowi Mazowieckiemu (który wpierw zareagował słowami: «Co pan powie... a dużo ich jest?»), siedząca przy barze nocna niewiasta przestała chichotać, wypuściła kieliszek z okrzykiem: «O Jezu!» i uciekła. W ciągu minut na sali została tylko «Solidarność» – nocny element rutynowo zbiegł. W tym czasie powoli, nierówno wygasała orkiestra, ale po krótkim czasie jej trzeźwy lider zarządził: – Grać, jakby się nic nie stało!” Atmosfera panująca w hotelowym barze zaczynała przypominać ostatnie chwile rejsu „Titanica””.

Tadeusz Mazowiecki wspominał:

„Upływały minuty a wraz z nimi oswojenie się z sytuacją, która ma nastąpić; takie, jakie następuje w tej krótkiej chwili, kiedy mysz widzi czającego się kota. Do mojego pokoju przyszło kilkanaście osób. […] Siedzieliśmy czekając na rozwój wypadków. Od czasu do czasu podchodziłem do okna””.

W hotelu znalazł się także Karol Modzelewski, który wspominał po latach:

„Ledwie wszedłem do pokoju, ujrzałem przez okno, jak podjeżdżają nyski i wzdłuż ulicy ustawiają się rzędem milicjanci w mundurach «moro», kaskach i z pistoletami maszynowymi. Rzuciłem się na korytarz, skąd okna wychodziły na plażę, ale tam też zobaczyłem funkcjonariuszy rozstawionych co metr i przytupujących z zimna na śniegu. Zrezygnowany, zajrzałem piętro wyżej do obszernego pokoju Tadeusza Mazowieckiego. Zastałem tam poza gospodarzem spore grono kolegów, którzy z powagą dyskutowali, co też może oznaczać otoczenie hotelu przez ZOMO. Zapytałem, czy ktoś chce wziąć prysznic. Spojrzeli na mnie okrągłymi ze zdumienia oczami i zaprzeczyli. «To może ja» – powiedziałem i wszedłem do łazienki. Nie zachowałem się ładnie wobec kolegów. Z nich wszystkich tylko ja znałem regulamin więzienny i wiedziałem, że łaźnia jest raz na tydzień. Zdążyłem wziąć prysznic, zanim do pokoju weszło ZOMO. Na nową, a w moim życiu właściwie nie nową drogę, wyruszyłem czysty i odświeżony podczas gdy koledzy skuci jak ja, siedzieli w «budzie» uznojeni jak po młócce. Pocieszałem się, że wszyscy i tak nie zmieściliby się pod prysznicem, a stary więzień ma więcej praw niż nowicjusze”.

Milicjanci i esbecy znali rozkład pomieszczeń. Wiedzieli, kto i w jakim pokoju był zakwaterowany. Do zatrzymania każdego członka „krajówki” wyznaczono po trzech funkcjonariuszy: esbeka w cywilnym ubraniu i dwóch umundurowanych milicjantów. „Gdy będące w pokoju osoby nie chciały otworzyć drzwi, zagrożono im, że zostaną wyważone. Wtedy to bez oporu drzwi otwierano” – czytamy w raporcie SB. Jak wspominał Tadeusz Mazowiecki:

Po trzeciej nastąpiło krótkie ostre pukanie w drzwi pokoju i bez czekania na odpowiedź – wejście. Nie umiem już odtworzyć sobie, ilu ich było. W każdym razie w pokoju zaroiło się od umundurowanych, uzbrojonych ludzi, którzy objęli nas kołem i otoczyli. Zjawiło się też kilku cywilnych, z których jeden robił wrażenie wydającego polecenia. Wykonywane czynności wydawały się absurdalne i gdyby nie cała groza sytuacji byłyby śmieszne: otwieranie szafy, szuflad, balkonu, zaglądanie pod łóżka. Padło nawet bodajże pytanie, czy nie ma ktoś broni. Pytań i słów było w ogóle niewiele. Żadnego wyjaśnienia.

Po ustaleniu personaliów zatrzymanych osób, esbecy i milicjanci rozpoczęli aresztowania. Tadeusz Mazowiecki wspominał dalej:

„Założono mi kajdanki, a gruby, wysoki, barczysty milicjant wziął moją torbę i lekko jakby za rękę mnie podtrzymując, skierował na korytarz ku wyjściu. Tu stali jeden przy drugim uzbrojeni w hełmy wraz z zasłonami, pałki i broń. Im bliżej schodów, tym było ich coraz więcej, coraz gęściej. Szedłem tym szpalerem równo i spokojnie, czułem na sobie ich wzrok. Na dole drzwi «Grand Hotelu» były otwarte; za nimi jako przedłużenie szpaleru, którym mnie prowadzono, widać było zbitych w gromadę, jeden przy drugim, ludzi w hełmach, pośrodku zostawiona droga wolna”.

Aresztowanych działaczy wprowadzano do samochodów i przewieziono na komendę MO przy ulicy Kurkowej. Tam umieszczono ich w obszernej piwnicy. Henryk Wujec wspomina to następująco:

„Siedzieliśmy pod ścianami ponurzy, nie wiedząc, co się stanie. W którymś momencie przeszył mnie dreszcz: zobaczyłem sprowadzanego, skutego Mazowieckiego. To przekraczało moją wyobraźnię, wielokrotnie byliśmy zatrzymywani, wsadzani na tzw. dołki, skuci – wiadomo ekstrema, ale Mazowiecki! To prawie tak, jakbym zobaczył Prymasa w kajdankach”.

Nocna łapanka była traumą dla wielu internowanych. Zaskoczeniu towarzyszył lęk o własne życie. Jak wspominał Arkadiusz Rybicki:

„Atomsfera w budzie była katastroficzna, siedzieliśmy w ciemnościach. Starsi działacze «Solidarności» snuli przypuszczenia: – Do Rosji nas wywiozą! Ktoś próbował przez szparę w wywietrzniku na dachu ciężarówki odczytać kierunek na podstawie położenia gwiazd. Stanęliśmy w lesie. – Będą nas rozwalać! – rozległ się głos. Wtedy w pełni dotarło do mnie, w jakiej jesteśmy sytuacji. Ale samochody ruszyły w drogę. Przypominając sobie lektury opisujące okupację, poszukałem kartki papieru i długopisu. Napisałem: «Dnia 12 grudnia 1981 roku następujące osoby zostały aresztowane i wywiezione w nieznanym kierunku», po czym następowała lista imion i nazwisk. Po ciemku pisanie szło opornie i trwało długo. Robienie listy wyczytywanie nazwisk wzmagało uczucie niepokoju wśród siedzących w więźniarce. Ustaliliśmy, że jak będą nas prowadzić na rozwałkę, ja postaram się wyrzucić gdzieś zwinięty w kulkę papier, na pewno ktoś kiedyś znajdzie listę nazwisk…”.

Lista okazała się zupełnie niepotrzebna, gdyż ciężarówka zawiozła Rybickiego i jego kolegów do ośrodka internowania w Strzebielinku koło Wejherowa.

Podobne skojarzenia miał Andrzej Drzycimski. Wiozący go samochód wyjechał z Gdańska, minął Gdynię i pojechał w stronę Wejherowa:

„W pewnym momencie zobaczyłem, że mijamy Piaśnicę. No i zrobiło mi się gorąco”. Po jakimś czasie samochód zatrzymał się, a prowadzący go funkcjonariusze kazali mu wyjść na zewnątrz. Zdezorientowany działacz w myślach przygotowywał się na najgorsze. Jak wspomina: „Stałem pod tą nyską a dowódca tego zomowskiego patrolu mówi do mnie: «Pchać, pchać… Musimy wyjechać z zaspy». W tym momencie pomyślałem, że narodziłem się po raz drugi”.