Trzeba od razu powiedzieć wprost – „Wikingowie” wielkim serialem są. Przez niektórych określany jako jeden z najlepszych, o ile nawet nie najlepszy serial historyczny poprzedniego dziesięciolecia. Niezależnie od tego czy stwierdzimy, że „Wikingowie” to produkcja tylko bardzo dobra czy już fenomenalna, jedno nie ulega wątpliwości. Produkcja cieszy się niesłabnącą popularnością wśród wielu miłośników historii, zwłaszcza tych zafascynowanych epoką wikingów. Serial doprowadził do ogromnego wzrostu zainteresowania nie tylko epoką wojowników z Północy, ale i nordycką kulturą.
Mamy wszakże do czynienia z „serialem historycznym”, wyprodukowanym przez History Channel, który – co by nie mówić – w momencie rozpoczęcia produkcji stawiał jeszcze na dokładność historyczną. Czy więc faktycznie „Wikingowie” są tak genialni w tym konkretnym aspekcie? Tutaj odpowiedzi od razu udzielić nie można, gdyż sprawa jest bardziej skomplikowana. Diabeł tkwi w szczegółach, a zrozumienie niuansów, również na tle innych produkcji o wikingach, utwierdzi nas w przekonaniu o dojrzałym podejściu twórców do opowiadania historii, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka wcale się takim nie wydaje.
Powiew świeżości w „Wikingach”
Potraktowanie tematu przez twórców „Wikingów” należy rozpatrywać wielopoziomowo. Na początku warto powiedzieć, że zrobili naprawdę świetną robotę. Mamy tu bowiem już nie tylko historię samych VIII-IX wiecznych wikingów, ale także historię Skandynawii tego okresu. Stosunkowo duży nacisk, prócz scen walki czy wypraw łupieżczych (choć wciąż najbardziej charakterystycznych), położono na nakreślenie aspektów społecznych.
W czasach premiery pierwszych sezonów, a nawet dzisiaj, jest to swoisty „powiew świeżości” pośród natłoku produkcji zawierających w sobie słowo „wiking”, które ograniczają się tylko do pokazania wojownika z Północy jako bezwzględnego barbarzyńcy, umorusanego krwią niewinnych i plądrującego ich domy.
Nie żeby tego w serialu zabrakło, jednak ciekawsze jest ukazanie ludów skandynawskich od strony innej niż stereotypowa. Nie byli przecież tylko zbiorowiskiem okrutników odpowiedzialnych za plądrowanie Europy. To ludy mające swoje zwyczaje, wierzenia czy funkcjonujące w obrębie charakterystycznych społecznych układów. Dzisiaj ten „zwyczajny” aspekt życia skandynawskich wikingów jest już szerzej znany, jednak warto podkreślić, że bodaj najmocniej przyczynił się do tego właśnie omawiany serial.
Niemniej przy ukazywaniu tego „zwykłego życia” występują nieścisłości. Ich skala jest dosyć szeroka, jednak jest to charakterystyczna cecha dużych produkcji historycznych. A to nagle okaże się, że jeden z rytuałów został przedstawiony w inny sposób niż sugerują historyczne zapiski, czy obraz i położenie danej miejscowości nie pokrywa się ze swoim rzeczywistym odpowiednikiem w geografii i wiedzy archeologicznej.
Jednak tego typu uproszczenia wpisują się bardziej w kanon klasycznych niedociągnięć trapiących seriale historyczne. Chcemy czy nie, trapić je będą cały czas. Specjalnie jednak też nie wpływają na przedstawienie historii.
W przeciwieństwie do posługiwania się swoistymi „stereotypami”, które w szerszej świadomości kojarzą się z wikingami i wyglądają intrygująco, to niekoniecznie znajdują pokrycie w rzeczywistości. Przykładem może być tu sławetny „Krwawy orzeł”, którego ukazanie stanowi niemal znak rozpoznawczy serialu. Nieważne jak zrobione (a zrobione są wyśmienicie), stanowią rodzaj fantazji o wikingach, niekoniecznie poparty faktami. Tego typu partie obejmują nie tylko zwyczaje wikingów, ale także poczynania chrześcijan. Służy to nadaniu większej dramaturgii różnym rytuałom np. religijnym.
A właśnie, motyw religii. O nim trzeba coś powiedzieć, gdyż stanowi integralną częścią serialu, stale przeplata się z wydarzeniami, niejako je zapowiadając i wpływając na ich bieg. Znakomicie zaprezentowano tu znaczenie wierzeń w życiu wikingów, wraz z panteonem bogów i ciągłym powtarzaniem słowa „Valhalla”. W połączeniu z kontrastem także mocno zaakcentowanych wpływów chrześcijaństwa, stanowi to nie tylko wyraźny, co po prostu ciekawy wątek serialu. Ot taki stary, ale umiejętnie wykorzystany motyw walki pomiędzy dwoma światami.
To kolejny motyw, który stanowi narzędzie do przemycenia nadprzyrodzonych wydarzeń. Mamy tu więc kroczącego po polu bitwy Odyna i walkirie które zabierają dusze poległych do Valhalii, postać wyroczni stanowiącej pomost między światem rzeczywistym a światem bogów, czy objawienia Jezusa Chrystusa.
Jednak niekoniecznie te pełnoprawne mieszanie świata rzeczywistego ze światem wierzeń można podciągnąć pod „porzucenie zgodności historycznej”. Nie jest one ciskane nam w twarz i stanowi raczej subtelny element tła, dzięki któremu możemy lepiej zrozumieć postrzeganie przez bohaterów otaczającego świata przez bohaterów.
Dobrze, ale wśród tych podstaw jest coś, co mocno kłuje przy prezentowaniu historii. A tym jest przedstawianie dawnych dziejów z perspektywy współczesności. Dotyczy to nazewnictwa – niekiedy używa się określeń, które nigdy nie powinny paść z ust postaci w serialu. Najśmieszniejszym z tego przykładem jest… „wiking”. Tak, postacie, które jesteśmy dzisiaj w stanie określić rzeczownikiem ukutym gdzieś w XIV wieku, używają go swawolnie i bez skrupułów w wieku IX.
Wszystko to jednak są kwestie, które w mniejszym bądź większym stopniu stanowią pewne bolączki historyczne serii. Biorąc pod uwagę skalę tych nadużyć, można na nie przymknąć oko.
Do boju, czyli zróbmy sobie naparzankę
Wspominałem już, że jedną z charakterystycznych rzeczy w „Wikingach” są sceny batalistyczne. Wyważone połączenie efektów i scen odgrywanych przez kaskaderów i aktorów sprawia, że dostarczają widzowi czystej przyjemności. Dbałość o szczegóły i rozplanowanie sekwencji pozwala ocenić je bardzo wysoko. Należę do tych odbiorców, którzy uwielbiają, jak aktorzy oraz statyści wykonują większość pracy na planie, dzięki czemu w jakimś stopniu podnoszą wrażenie realizmu.
W „Wikingach” właśnie taka aranżacja wręcz wylewa się z ekranu, choć wraz z kolejnymi sezonami mamy tu coraz więcej efektów komputerowych i pływającej kamery, która zamąca ogólny obraz walk i zaburza smak.
Ten smak walka traci jednak przy powierzchownej analizie, gdzie widać elementy, które istotnie przyprawiają o ból głowy. Począwszy od choreografii. Postacie wykonują jakieś piruety, machając przy tym mieczem bez ładu i składu, a nawet są w stanie znienacka, nie zaprzestając machania, wykonać ruch rodem z wrestlingu.
Nikt oczywiście nie wymaga tutaj realizmu w typie pojedynku Kmicica z Wołodyjowskim z „Potopu”, ale czasem aż chce się zakrzyknąć „litości!”. No a to tylko początek, bo przy taktyce też nie jest wesoło. W większości mamy tu tak naprawdę typową naparzankę, bez przedstawienia chociażby walki podjazdowej. To co jednak boli mnie najbardziej, to wizja, że wikingowie w większości wygrywają takie bitwy, tylko dlatego, że są wikingami.