Nie wiadomo, kiedy wybuchła panika, ale musiało być koło godz. 15. Ktoś krzyknął, że bolszewicy są już w mieście i w jednej chwili wszystko, co stało, ruszyło w stronę mostu. Wszystko, bo nie tylko ludzie, ale też cały zwierzyniec zwieziony do Płocka przez uciekających przed bolszewikami wieśniaków. Krowy, owce, świnie, kury przyłączały się do ogólnego chaosu i nieopisanej wrzawy przerażonych ludzi.
Janina Śmieciuszewska – obrończyni Płocka
A ludzie uciekali wszyscy: nie tylko mieszczanie, ale też policjanci, żołnierze, oficerowie, którzy w biegu zrywali dystynkcje i odrzucali karabiny. Niektórzy z nich uciekali konno, zupełnie nie oglądając się, kogo tratują. „Nie ma żadnego oddziału, któryby stawiał opór bolszewikom” – przyznawał porucznik Iskander Achmatowicz z tatarskiego pułku ułanów.
Tymczasem bolszewicy istotnie wdarli się już do miasta i wszystko wskazywało na to, że zajmą je, po prostu przez nie przejeżdżając. Nikt nie stawiał oporu, a drogę przez spanikowany tłum łatwo wyrąbywano szablami. I nagle gdzieś w samym środku tego zamieszania pojawiła się Janina Śmieciuszewska. Szesnastoletni podlotek z warkoczami, który przez ostatnie dni roznosił w koszyczku jedzenie dla pracujących przy umocnieniach.
Chyba w pierwszej chwili nie do końca orientowała się, co właściwie się dzieje. Przecież w Płocku było wojsko, kiepskie, bo kiepskie, ale jednak jakieś okopy, a w ostatnim czasie ciągle słyszało się dumne deklaracje o obronie miasta.
Kiedy więc zobaczyła, że wszyscy uciekają i zrozumiała, że żadnej obrony nie będzie, podbiegła do jakiejś grupy żołnierzy, nie tylko już bez karabinów, ale wręcz w samej już niemal bieliźnie – zamierzali bowiem przepłynąć Wisłę wpław – i zaczęła namawiać ich do podjęcia walki. Kiedy zrozumiała, że nikt nie zamierza jej słuchać, wściekła chwyciła leżący gdzieś na bruku karabin i ruszyła z nim w kierunku miasta.
„Jakiś mały, może dwunastoletni łobuziak nadwiślański podniósł drugi karabin i pobiegliśmy pod górę ulicą Mostową. Żołnierze nagle otrzeźwieli. Kilkunastu chwyciło karabiny w ręce i biegliśmy razem. Po drodze dołączyło się do nas jeszcze kilku żołnierzy i ranny w palec oficer, którego próżno starałam się przekonać, żeby objął nad nami dowództwo. Tłumaczył się, że to nie jego oddział, że nie wie, co ma robić i nie zna miasta, ale biegł z nami. I tak się jakoś śmiesznie złożyło, że wszyscy robili to, co ja. Gdy zatrzymywałam się – i oni stawali, gdy biegłam – i oni biegli ze mną” – wspominała później.