Z polityką w tle (cz.1)

Z polityką w tle (cz.1)

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zatrzymany w kajdankach
Zatrzymany w kajdankach Źródło: Fotolia / Autor: merydolla / Wprost
Ukraińscy nacjonaliści, Francuzi, a może ludzie milionera Aristotelisa Onasisa? Szukając odpowiedzi na pytanie, kto stał za jednym z najgłośniejszych morderstw politycznych PRL, prokuratorzy snuli różne teorie.

Wiadomość podana w „Dzienniku Telewizyjnym” pod koniec upalnego dnia, 20 sierpnia 1971 r., była elektryzująca: we własnym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie został zamordowany poseł Jan Gerhard. Był sam, żona i córka wyjechały na wakacje. Gabinet polityka, naczelnego tygodnika „Forum”, autora m.in. obowiązkowej lektury szkolnej „Łuny w Bieszczadach”, został splądrowany, dokumenty z szuflad biurka wyrzucone na podłogę, niektóre zabrane. Zniknęło kilka pierścionków, ale 12 tys. zł w kieszeni ofiary pozostało. Morderca prawdopodobnie założył rękawiczki, bo nie zostawił odcisków palców. W plecach bestialsko pobitego, a następnie uduszonego mężczyzny tkwił sztylet. Dziennikarze od razu określili to narzędzie jako „znany powszechnie symbol zemsty”. Przypomnieli, że tak samo zginął w 1957 r. Bohdan Piasecki, syn ówczesnego przewodniczącego PAX. Również Radio Wolna Europa sugerowało polityczne kulisy morderstwa. Mówiono, że Gerhard został zamordowany, bo miał się wkrótce spotkać z pierwszym sekretarzem KC Edwardem Gierkiem i poinformować go o aferze w MSW. Podobno obok redaktora naczelnego „Forum” mieszkał funkcjonariusz SB, który słyszał, co się działo w mieszkaniu sąsiada, i nie interweniował.

Zemsta banderowców

Nim rozwinęło się na dobre śledztwo, w warszawskich kawiarniach spekulowano na potęgę, poszukując przyczyny zabójstwa. Rozeszły się wieści, że Jan Gerhard został zabity, bo wiedział za dużo. Mogła to być zemsta banderowców (ukraińskich narodowców walczących, także z Polakami, o niepodległą Ukrainę), do których strzelał jako dowódca Ludowego Wojska Polskiego walczącego w Bieszczadach. W „Forum” Gerhard opublikował zdjęcie Bandery z synami i podpisał: „Morderca dzieci polskich”. Miał być członkiem komisji badającej okoliczności śmierci gen. Karola Świerczewskiego w 1947 r. (oficjalnie „Walter” poległ w walce z UPA, ale mówiło się też o innym sprawcy – KGB). Dziwnym zbiegiem okoliczności kilka dni wcześniej nieznani sprawcy włamali się do domu gen. Mariana Naszkowskiego, przewodniczącego owej komisji. Z jego sejfu zabrano tylko brudnopis raportu o okolicznościach śmierci „Waltera”. Cennej biżuterii złodziej nawet nie dotknął. Wątek ukraiński nasuwał się zatem sam, tym bardziej że Gerhard był świadkiem zabójstwa gen. Karola Świerczewskiego, wiceministra obrony narodowej. W marcu 1947 r. Jan Gerhard objeżdżał wraz z wiceministrem Bieszczady i był świadkiem jego śmierci w zasadzce Ukraińskiej Powstańczej Armii. Później stał się jednym z głównych twórców i propagatorów kultu generała, który się „kulom nie kłaniał”.

O udział w zabójstwie Gerharda podejrzewano też byłych partyzantów z oddziału Antoniego Żubryda, który po opuszczeniu ludowego wojska zasadzał się w Bieszczadach na funkcjonariuszy UB i członków PPR. W książce Gerharda Żubryd został przedstawiony w bardzo niekorzystnym świetle. Ale rodziły się jeszcze bardziej absurdalne teorie, jak ta, że dziennikarza dopadły długie ręce amerykańskiego milionera Onasisa, który miał się w ten sposób zemścić się za krytyczne artykuły na swój temat w „Forum”. A może – spekulowano – zamordował go jakiś zazdrosny mężczyzna? Gerhard spotykał się bowiem z wieloma kobietami i były to znajomości nie tylko natury intelektualnej. Przy okazji śledztwa korowód tych pań przeszedł przez pokoje śledczych i wiele pikantnych informacji wyciekło na zewnątrz.

Pistolet w biurku

Ze względów cenzuralnych media nie upowszechniły całego życiorysu ofiary. Nie poinformowano na przykład, że Jan Gerhard to pseudonim, właściwie poseł nazywał się Wiktor Lew Bardach. Był Żydem, przed wojną we Lwowie należał do skrajnie prawicowej syjonistycznej organizacji Bejtar. Gdy do Polski weszli hitlerowcy, przedostał się do Francji, gdzie znalazł swoje miejsce w bliskim otoczeniu gen. Charles’a de Gaulle’a. Związany z tamtejszym komunistycznym podziemiem tropił kolaborantów. Po powrocie do Polski Ludowej walczył z UPA. Dziś IPN oskarża Gerharda o wydawanie wyroków śmierci na banderowców.

W latach 50. Gerharda nie ominęły represje stalinowskie. Oskarżony o szpiegowanie na rzecz Francji (do czego przyznał się torturowany w śledztwie, potem to odwołał) przesiedział dwa lata na Rakowieckiej. Uniewinniony został posłem, korespondentem PAP we Francji, redaktorem naczelnym „Forum”. Pisał książki, m.in. wspomniane już „Łuny w Bieszczadach”, które aż do lat 70. były wznawiane w milionowych nakładach. Tuż przed śmiercią – jak wspominał w swoich pamiętnikach Mieczysław Rakowski – chciał opublikować w „Polityce” artykuł wymierzony w środowisko moczarowskie. Wszyscy, którzy go znali bliżej, twierdzili, że był to człowiek bardzo ostrożny. I choć nie przesiedział życia za piecem, ostatnie dwa lata przed śmiercią sprawiał wrażenie, że się czegoś obawiał. W swoim redakcyjnym biurku zawsze trzymał w wysuniętej szufladzie pistolet. Nie pozwalał, aby bez uprzedzenia wchodzono do jego gabinetu. W domu nigdy nie otwierał na noc okien ani drzwi balkonowych. W styczniu 1971 r. nagle przerwał cykl spotkań autorskich w Świnoujściu. Organizatorom tłumaczył, że zobaczył na ulicy człowieka, który nie powinien żyć.

Są czeki!

Śledztwo objął specjalnym nadzorem Komitet Centralny PZPR. Mocą zarządzenia ministra spraw wewnętrznych Franciszka Szlachcica otrzymało ono mało wyspekulowany kryptonim „Bieszczady”. Policjantów przeszkolono, aby nie popełnili błędów, jakie zrobiono w sprawie porwanego i zamordowanego syna Bolesława Piaseckiego. Szukanie tropów zaczęto więc od notesu Gerharda z adresami i telefonami znajomych. Policjanci zobaczyli 1947 nazwisk, z czego około 200 obcojęzycznych. Ponadto niektóre osoby kryły się pod inicjałami bądź skrótami. Ściągnięci z całej Polski policjanci wykonali benedyktyńską robotę i przesłuchali wszystkich z listy. Tylko jeden niewyraźny zapis o brzmieniu „Zyg” lub „Zim” – z 19 sierpnia, czyli dzień przed tragiczną śmiercią właściciela notesu – postał nierozszyfrowany.

Przesłuchano też wszystkich lokatorów domu, w którym mieszkał Gerhard, oraz byłych i aktualnych pracowników jego redakcji. W sumie 230 osób. Przeprowadzono rozmowy operacyjne z 200 mieszkańcami bloków z ulicy, przy której znaleziono porzucony samochód Gerharda. Sprawdzono alibi 15 oficerów WP i dawnych członków ukraińskich organizacji OUN i UPA, wysiedlonych w północne regiony Polski. Godziny grozy przeżyli ci, którzy kiedyś niebacznie skrytykowali „Łuny w Bieszczadach” albo, co gorsza, domagali się wycofania tej książki z księgarń i niewyświetlania w kinach zrobionego na jej podstawie filmu „Ogniomistrz Kaleń”. Także oni musieli się stawić na przesłuchanie. Osobna grupa śledcza penetrowała środowiska przestępcze. 657 osób z tzw. marginesu szczegółowo tłumaczyło się, co robiło 20 sierpnia od 8 rano. Większości przesłuchiwanych nazwisko Gerhard z niczym się nie kojarzyło. Wiadomości o śmierci posła nie słyszeli, bo na działkach, w zsypach, gdzie zamieszkiwali, telewizora przecież nie mieli. Wszystkie pralnie w Warszawie i okolicy, a było ich 238, zostały przeszukane pod kątem garderoby ze śladami krwi. Ale nigdzie nie natrafiono na jakikolwiek trop. Fiasko ponieśli też naukowcy z zakładów medycyny sądowej. Przez kilka miesięcy toczył się między nimi spór, bowiem według jednej z ekspertyz (z Krakowa) mordercy, w celu odurzenia ofiary, użyli chlorku etylu, którego pozostałość znaleziono w mózgu Gerharda. Natomiast eksperci z Warszawy twierdzili, że nic takiego się nie zdarzyło. Rację mieli ci drudzy, ale nim spod Wawelu nadeszło przyznanie się do pomyłki, policjanci przetrzepali w poszukiwaniu etylu wszystkie warszawskie szpitale i gabinety chirurgów.

Załatwić Gerharda

Od śmierci Gerharda minęło pół roku. Do KC i MSW poszedł z prokuratury raport, który dowodził tylko jednego: śledczy się nie lenili. Przeprowadzili 9 tys. rozmów operacyjnych, przesłuchali 1850 osób (niektóre kilka razy), sporządzili 59 analiz spraw karnych, operacyjnych i archiwalnych, zanalizowali kilkadziesiąt tomów akt dotyczących UPA, wykonali 84 ekspertyzy w Zakładzie Kryminalistyki MO i innych placówkach naukowo-badawczych. I nic. Ciemny tunel. Jedyna korzyść z tak gigantycznej pracy to wykrycie przy okazji kilku innych przestępstw.

W MSW odbyła się narada bezradnych pod hasłem: co dalej? Skończyło się na wniosku, aby do sprawy włączyć literaturo znawców – niech przeczytają na świeżo wszystkie książki Gerharda, może tam kryje się jakiś trop. Jednakże wnioski historyków literatury też prowadziły donikąd. Recenzenci doczytali się pewnych cech osobowościowych Gerharda, jak np. fascynacji erotyką, ale to już śledczy wiedzieli po przesłuchaniu kilkuset kobiet. Natomiast, jeśli traktować niektóre postaci powieściowe jako alter ego autora, doszli do wniosku, że 50-letni Jan Gerhard był rozczarowany życiem. I miał jakąś tajemnicę. Ursynek, bohater „Autopamfletu”, który cierpi na ustawiczny lęk, wyznaje: „Większość ludzi umiera ze swoją prawdą i zostaje mnóstwo fałszywych tropów, które prowadzą donikąd. […] Moja wielka kretyńska podróż zmierza ku ostatniej stacji”. Zrezygnowano z dalszej pomocy naukowców, książki ofiary wróciły do biblioteki, a śledczy jeszcze raz zagłębili się w tomach zeznań przesłuchiwanych. I nagle czerwony długopis poszedł w ruch – jeden z pierwszych przesłuchanych świadków, reżyser Janusz Nasfeter, twierdził, że 19 sierpnia po południu spotkał przypadkowo Gerharda na ulicy Rutkowskiego, gdy tamten szedł do banku kupić czeki podróżne, bo wybierał się na urlop do Złotych Piasków. Tymczasem w mieszkaniu ofiary, mimo szczególnych oględzin, czeków tych nie znaleziono. Jeśli zatem nie zostały wyrzucone do śmietnika i ktoś je w Bułgarii wykupił, mogły one naprowadzić na zbrodniarzy. Zapytano w banku, jak sprawdzić, czy czeki zostały zrealizowane. Na pewno widniał na nich podpis Gerharda, bo taki był wymóg. Poza tym każdy czek miał swój numer serii. – Szkopuł w tym – odpowiedział dyrektor banku – że po wakacjach tych czeków spływa z demoludów kilka milionów i to się kończy dopiero wiosną następnego roku. My absolutnie nie mamy tylu rąk, aby każdy obejrzeć.

– Nie szkodzi – na to minister Szlachcic – resort ma takie siły. W marcu 1972 r. słuchacze Centrum Wyszkolenia MSW w Legionowie usiedli w sali wykładowej przy 59 workach z 2 mln czeków podróżnych, aby dotrzeć do siedmiu, które w przeddzień śmierci pobrał Jan Gerhard. Poszukujący ziarnka maku mieli szczęście – właściwe czeki tkwiły w workach zdjętych z pierwszej ciężarówki, którą przyjechały. Przez niedopatrzenie kasjerki nie zostały przez nabywcę podpisane, co ułatwiło ich pokątną sprzedaż. Kobieta, która je wykupiła, naprowadziła milicję na mieszkańca Warszawy, Andrzeja S., technika w biurze projektowym. Jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem zatrzymano podejrzanego.

Zapytany, czy w ubiegłym roku dysponował czekami podróżnymi, S. się obruszył: – Czy żeby wyjaśnić taki drobiazg, trzeba robić nocne najście na mieszkanie, budzić lokatorów? Nie można było wyjaśnić sprawy telefonicznie? Tak, kupił czeki na Bazarze Różyckiego. Ale na urlop nie wyjechał, zmienił plany i odsprzedał je pewnej kobiecie. S. odmówił odpowiedzi na dalsze pytania. Gdy rewizja jego mieszkania ujawniła przedmioty niejasnego pochodzenia, m.in. kolekcję złotych pierścionków, wyjaśnił, że to są rzeczy jego dobrego kolegi Zygmunta Garbackiego. Przechowuje je z bezinteresownej sympatii do kumpla. Zapytano Andrzeja S., czy wie, że ten kolega jest narzeczonym Małgorzaty, córki Gerharda? Wiedział. I zaraz zapytał, czy Garbacki został zatrzymany. – Nie, dlaczego? – zdziwił się policjant. – Bo tak się składa – wyjaśnił Andrzej S. – że jesienią ubiegłego roku Zygmunt w barze Mały Smakosz wyznał mi, że z niejakim Romanem (twierdził, że nie zna nazwiska) załatwił Gerharda. Przygotowali też plan awaryjny na wypadek, gdyby Zygmunt znalazł się w areszcie. Wtedy Roman miał zabić żonę Gerharda Alicję, aby wyglądało, że rodzinę posła likwiduje jakaś organizacja polityczna.

Mamy ich!

Zgromadzono materiały o Garbackim. Wcześniej już śledczy mieli z nim kontakt, ale jako z… kandydatem na TW. Otóż, jak wynika z akt prokuratorskich (nieujawnionych w tej części na procesie), pięć dni po odkryciu morderstwa, gdy funkcjonariusz SB zorientował się, że Zygmunt Garbacki jest narzeczonym córki ofiary, nawiązał z nim kontakt operacyjny „w celu zabezpieczenia dopływu informacji dotyczących poglądów tej kobiety i wdowy po Gerhardzie na temat zabójstwa”. Kandydat chętnie przystał na współpracę. Rutynowo przesłuchany na okoliczność morderstwa przedstawił alibi – tego tragicznego dnia o godzinie 11 rano (jak ustalono, taką godzinę wskazywał rozdeptany zegarek Gerharda) z Włoch pod Warszawą rozmawiał telefonicznie ze swoją siostrą. Kobieta potwierdziła alibi brata i policja przestała go nachodzić.

Kim był 27-letni Zygmunt Garbacki? Przystojny syn owdowiałej warszawskiej aktorki, od siedmiu lat bez sukcesu studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej. Małgorzatę Gerhard, studentkę piątego roku filologii romańskiej, poznał w 1969 r. na plaży w Kołobrzegu, gdzie szpanował jako ratownik. Po powrocie do Warszawy zostali parą. W czerwcu 1971 r. dziewczyna powiedziała rodzicom, że zamierza wyjść za Zygmunta. Gerhardowie, choć nigdy z chłopakiem córki nie rozmawiali (gdy przychodził do nich, Małgorzata zapraszała go do swego pokoju), ufali córce i nawet wpłacili jej na mieszkanie spółdzielcze. Było jednak oczywiste, że młodzi pobiorą się dopiero za kilka miesięcy, po uzyskaniu dyplomów. Zakochana narzeczona uwierzyła chłopakowi, że on też jest na ostatnim roku studiów.

Po śmierci Jana Gerharda Zygmunt Garbacki nie opuszczał narzeczonej, troskliwie pochylał się nad jej tragedią. Wspierał ramieniem podczas pogrzebu na Powązkach. Tajniacy, którzy z ukrycia robili zdjęcia większości uczestników państwowej ceremonii, uchwycili też rozpaczającego Garbackiego. A także to, jak na grobie niedoszłego teścia kładzie kwiaty ukradzione z innego grobowca. Potem bardzo się zadomowił w mieszkaniu osamotnionych kobiet. Jak zeznała wdowa, był wręcz natarczywy w ustaleniu szybkiego terminu ślubu. Domagał się też, aby pozwolono mu jeździć peugeotem zamordowanego. Trochę sobie takim zachowaniem zraził narzeczoną, już nie spieszyła się do małżeństwa tak jak kilka miesięcy wcześniej. Po zeznaniach Andrzeja S. w kwietniu 1972 r. Garbacki został aresztowany. Na pytanie, w jakich okolicznościach uzyskał czeki podróżne Gerharda, odpowiedział, że nigdy nie miał ich w ręku i nawet nie wie, jak wyglądają. Ale po przedstawieniu mu zarzutu zabójstwa zeznał, że dał Andrzejowi S. kilka czeków podróżnych, aby je sprzedał i przekazał pieniądze Romanowi, bo to była jego własność. Następnie zapytano go, kto to jest Roman. Chwila przerwy, widoczne zdenerwowanie i padła odpowiedź: – Chodzi zapewne o Mariana Wojtasika, on mieszka w moim sąsiedztwie, ale nie mamy wspólnych zainteresowań, on jest kierowcą. Nie widziałem go od kilku miesięcy, podobno w ubiegłym roku został skazany za jakieś włamanie.

Jeszcze tego samego dnia zapoznano się z aktami sprawy karnej Wojtasika. Okazało się, że na jego procesie Garbacki występował jako świadek, bo to on wskazał Romanowi mieszkanie warte ograbienia. Włamanie się nie udało, gdyż do lokalu niespodziewanie wszedł jego właściciel. Wojtasik dostał rok więzienia. Przywiezionego do prokuratury Wojtasika inspektor śledczy poinformował, że Garbacki, który ma zarzut zabójstwa, właśnie go obciążył. Na to Wojtasik: – Proszę mi powiedzieć, panie kapitanie, dokąd Zygmunt tak się spieszy? Przecież jako podejrzany ma prawo milczeć.

Ale po odczytaniu mu wyjaśnień Garbackiego przyznał się do zabójstwa Gerharda dokonanego wspólnie z narzeczonym Małgorzaty. Dwa dni później załamał się również Garbacki, do tej pory zaprzeczający uczestnictwu w zbrodni. 9 kwietnia 1972 r. w „Trybunie Ludu” ukazała się informacja: „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych komunikuje, że Służba Bezpieczeństwa i Milicja Obywatelska ustaliły sprawców zabójstwa Jana Gerharda, dokonanego w dniu 20 sierpnia 1971 r. Podejrzani o popełnienie zbrodni zostali aresztowani i wkrótce sprawa zostanie skierowana do sądu”. Nadzorujący śledztwo gen. Zbigniew Pudysz w swojej książce „Zabójstwo z premedytacją” napisał: „Praca, która doprowadziła do ustalenia morderców Jana Gerharda, przysparza Służbie Bezpieczeństwa szczególnego uznania społecznego. Opinia publiczna z ogromnym zadowoleniem przyjmuje tę wiadomość. Sprawne i skuteczne działanie organów powołanych do ochrony ładu i porządku w państwie daje nam wszystkim satysfakcję. Wszelkie przestępstwa będą konsekwentnie ścigane, a ich sprawcy ukarani”.

Korzystałam z relacji prasowych z procesu, akt sądowych oraz publikacji Z. Pudysza pt. „Zabójstwo z premedytacją”.
Czytaj też:
Z polityką w tle (cz.2)

Więcej możesz przeczytać w 31/2014 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.